We Drive – drogami Dolnego Śląska i Bohemii
„Podróżować to żyć!” – H.C. Andersen
Nie zapytam was, czy lubicie jeździć samochodem, bo to oczywiste skoro tutaj trafiliście. Zapytam was: dlaczego to lubicie? Co sprawia, że wsiadacie za kółko? Dla mnie jazda samochodem jest pretekstem do wielu rzeczy. Gdy chcę się zrelaksować po ciężkim dniu w pracy, jeżdżę bez celu po mieście. Gdy chcę pomyśleć, jeżdżę bez celu po mieście. Gdy kupuję nową płytę z muzyką, jeżdżę bez celu po mieście. Jazda dla samej jazdy. Za dnia i nocą. Czasem przy dźwiękach ulubionej muzyki, czasem przy dźwiękach ulubionej V8-ki. Ciągle przed siebie. Doświadczając tu i teraz!
Oczywiście mam swoje ulubione trasy. Bo mały ruch, bo dobry asfalt, bo lubię. Czasem skręcam w losowe uliczki, których nie znam, by po dłuższej lub krótszej chwili wyjechać w znanym mi miejscu z okrzykiem „ahaaaa!”.
Jeśli współdzielicie choć część symptomów mojej choroby, to zapewne nie muszę wam tłumaczyć dlaczego tak ochoczo wstałem w miniony niedzielny poranek i pomimo przeszywającego zimnem wiatru i fatalnej pogody, opuściłem przytulne mieszkanie i wyruszyłem w drogę. Chwilę później pojawiam się na punkcie zbornym przy Czekoladowej 14A. Miejsce to dla menadżerów średniego i wyższego szczebla pewnej koreańskiej firmy jest tym, czym Mekka dla każdego muzułmanina. Na miejscu spotykam niezawodną ekipę Klasycznej Strefy Wrocław. Okazuje się, że wszyscy chorujemy na „niesiedzenie w domu”. Czekamy jeszcze na kilka osób i dalej w drogę! Ale dokąd? – zapytacie. Najlepsze w całej tej historii jest to, że nie wiadomo…
We Drive – ale o co chodzi?
Nasz cel to pierwszy w tym sezonie trip z cyklu We Drive. Nasz punkt startowy jest…gdzieś w Wałbrzychu. Jedyną informacją, którą otrzymujemy od organizatorów są współrzędne geograficzne miejsca spotkania. Wklepujemy w nawigację i już wiemy, że spotykamy się na parkingu galerii Victoria. Miasto nie jest przypadkowe, gdyż stamtąd pochodzą i tam prowadzą swój warsztat – „Stajnia B” bracia Łukasz i Bartek – nasi gospodarze. Już drugi rok z rzędu organizują cykl eventów pod szyldem We Drive, a ja sam miałem przyjemność wziąć udział we wszystkich dotychczasowych edycjach.
Formuła We Drive jest bardzo ciekawa. Nie znajdziemy w mediach społecznościowych dedykowanego wydarzenia, czy płatnych reklam. Łukasz i Bartek stawiają na marketing szeptany, a informacje o evencie publikują wyłącznie na instagramowym profilu @wedrivegroup. W wiodącej informacji znajdziemy jedynie współrzędne miejsca i godzinę wyjazdu. Na miejscu otrzymujemy plik GPX z przebiegiem trasy, która za każdym razem jest niespodzianką. Każdorazowo droga jest kręta, malownicza i nieoczywista, a ilość uczestników limitowana. Dla kierowców ceniących sobie przewidywalność i nielubiących niespodzianek wyzwaniem może okazać się zmienny stan nawierzchni pokonywanych tras, gdyż podróżujemy głównie drogami powiatowymi, gminnymi i lokalnymi. Wszystkie wyprawy są dobrane jednak tak, by nawet sportowe auta sobie poradziły, a śnieg spotykany na górskich przełęczach jest tylko dodatkową atrakcją. Łukasz i Bartek znakomicie znają rozległe okolice Wałbrzycha i znaczną część Czech, więc wybrane marszruty za każdym razem są bardzo atrakcyjne i pozwalają lepiej poznać urokliwe zakątki Dolnego Śląska i Bohemii. Długość wycieczek to zwykle 100-150 km, więc w sam raz na 2-3 godzinną przejażdżkę.
Dokąd tym razem?
Po przyjeździe na miejsce spotkania okazuje się, że część osób wystraszyła się pogody i zapowiadanych opadów śniegu, więc finalnie zdecydowała się zostać w domu lub postawiła na swoje daily. Do zuchwałych należy zaliczyć Mateusza, który zameldował się na starcie swoim BMW 2002, organizatorów w Corvette C5 i Porsche 911 3.0 SC oraz Darka, który na starcie pojawił się z trójką swoich pociech w autobusie klasy V. Finalnie zbierało się 11 załóg, a jak się wkrótce okazuje trasa tym razem poprowadzi przez kilka przełęczy i zahaczy również o Czechy.
Małe Alpy – duże oczekiwania
Z uwagi na przejmujące zimno postanawiamy nie zwlekać ani chwili dłużej i ruszamy urokliwymi drogami na pierwszy odcinek naszej trasy prowadzący w kierunku granicy. W założeniu każdy uczestnik może poruszać się swoim tempem po rozpisanej trasie, zatrzymując się wedle własnego uznania i tak często jak ma na to ochotę. Choć stwierdzenie „kolumna pojazdów” przywodzi ostatnimi czasy na myśl jednoznacznie złe skojarzenia, to jednak wszyscy zdecydowali, że preferują podróżować w ten sposób. Znaczna część osób wyposażona była również w krótkofalówki, co znacznie ułatwiało komunikację i zwiększało bezpieczeństwo całej grupy. Nie jest bowiem łatwo utrzymać tak długą kolumnę w normalnym ruchu drogowym. Wystarczy jedno większe skrzyżowanie, by rozdzielić kawalkadę. Na szczęście problem ten wystąpił zaledwie raz, jeszcze po polskiej stronie, gdzie natężenie ruchu okazało się zdecydowanie większe niż w Czechach. Tuż przed granicą Golińsk-Starostin robimy postój na szybkie pogaduchy, wymianę wrażeń i ponowne zespolenie grupy, po czym ruszamy w dalszą drogę.
Po przejechaniu granicy kierujemy się okrężną drogą w kierunku Teplic nad Metuji. W tej okolicy wypada nam kolejny przystanek na kilka zdjęć i przetasowanie szyku, a następnie ruszamy w kierunku Adršpach. Przed nami pierwszy żelazny punkt programu w postaci „alpejskich serpentyn” po drodze na Chvaleč. Pod koniec lutego ekipą ŚnG również próbowaliśmy przebyć tę drogę. Miało to miejsce podczas zupełnie innej wyprawy do Czech (z której relację możecie przeczytać tutaj), lecz wtedy z uwagi na zalegający śnieg trasa była całkowicie zamknięta.
Tym razem mamy szczęście i górska przełęcz wita nas otwartym szlabanem. Z dużymi oczekiwaniami ruszamy więc pod górę, by po chwili rozpocząć zjazd wąską drogą między drzewami. Początkowo droga łagodnie opada w dół i pędzimy szczytami przez serię łagodnych łuków. Widoczność jest znakomita, silniki ryczą i wszyscy mamy ogromną frajdę. Następnie droga wpada prosto w las i teraz prowadzi stromo w dół serią kilku cudownych serpentyn o zróżnicowanych zakrętach i ciasnych nawrotach. Pierwsze dwa zakręty – prawo, lewo – pozwalają na ogląd sytuacji na dole i stwierdzenie, czy coś na nas czyha za zakrętem. Tylnonapędówki pięknie zamiatają tyłkami, ale nie ma czasu podziwiać, bo przed nami kolejne silne dohamowanie i dalsza kombinacja ostrych wiraży. Jeszcze chwila przyjemności i już meldujemy się na dole zmierzając do skrzyżowania na Chvaleč. Uff, cóż za emocje! Muszę przyznać, że trasa zdecydowanie sprostała oczekiwaniom i choć może nie jest to trasa na miarę prawdziwych przełęczy alpejskich, to przecież można tę serię ponad 12 zakrętów pokonywać w górę i w dół bez końca. Większy zachwyt trasa może wzbudzić chyba jedynie wśród miłośników jednośladów.
Dalej, dalej przed siebie
Następny etap podróży prowadzi nas przez liczne miasta i miasteczka. W większości teren zabudowany, więc tempem spacerowym pokonujemy kolejne kilometry. To nasz czas, by uspokoić się po niedawnych emocjach i ułożyć sobie w głowie to, czego przed chwilą doświadczyliśmy. Okazuje się, że V klasa zadziwiająco dobrze radziła sobie w ciasnych zakrętach i bez problemu była w stanie wytrwać w peletonie. Również lekkie BMW 2002 raźnie dotrzymywało kroku trzylitrowemu Porsche, co było dla mnie i zapewne dla samego właściciela sporym zaskoczeniem. Cooper S mknął niczym gokart, więc tu bez niespodzianki… Słychać było wyłącznie ryk wydechu odbijający się od drzew. Karol i Krzysiek w swoich beemkach również bawili się wyśmienicie i chwilami miałem problemy, by nadążyć w ciasnych zakrętach swoim pięciometrowcem. Reszty ekipy nie zarejestrowałem. Nie było czasu oglądać się za siebie, ale z późniejszych rozmów okazuje się, że i właściciele przednionapędówek tempem nie odstawali od reszty, czerpiąc nie mniejszą przyjemność z pokonanych zakrętów.
Znów wspinamy się do góry
Naszym kolejnym punktem na mapie jest Trutnov. Tutaj odbijamy na północ, by chyba najbardziej malowniczym odcinkiem tej wyprawy wspiąć się na Przełęcz Okraj. Także ten odcinek obfituje we wspaniałe zakręty, a my poruszając się zboczem masywu Śnieżki pniemy się przez las wyżej i wyżej. Z poziomu 414 m n.p.m. wjeżdżamy na 1046 m n.p.m. Droga w większości sucha, ale tuż przed szczytem napotykamy parę oblodzonych zakrętów, co daje nam już przedsmak tego czego możemy spodziewać się na szczycie. Tam zastajemy piękne słońce i prawdziwą zimę. Szybki pit stop na zdjęcia i małą przekąskę, a ponieważ to nie pierwsza nasza wizyta na tej przełęczy, to doskonale wiemy jaka frajda nas czeka na zjeździe. Nie rozczarowaliśmy się i tym razem! Za komentarz niech wystarczą uśmiechy od ucha do ucha, gdy na dole zatrzymujemy się na kilka zdjęć.
Nach Fischbach
Przed nami ostatni odcinek zaplanowanej trasy, ale po zjeździe z przełęczy okazuje się, że odcinek drogi 369 w kierunku na Kowary jest zamknięty. Czeka nas piękna pętla dookoła przez Jarkowice, Miszkowice, Janiszów, Pisarzowice, Wieścioszowice, Miedziankę, Janowice Wielkie, aż do Karpnik. Zamiast 25 km do celu, nieoczekiwanie mamy do pokonania ponad dwa razy tyle, ale wszyscy z zadowoleniem przyjmują taki obrót wydarzeń. Odsunięcie w czasie zakończenia wyjazdu wszystkim zdaje się być na rękę. Im więcej zakrętów do pokonania, tym lepiej. A jak się niebawem okazuje, mamy do przejechania kolejne dwie przełęcze – Przełęcz Rędzińską (727 m n.p.m.) oraz Przełęcz Karpnicką (475 m n.p.m.). Na pierwszej zaskakuje nas śnieżyca i niestety nie możemy podziwiać wspaniałych widoków. Pogoda tego dnia zmieniała się jak w kalejdoskopie, na zmianę racząc nas śnieżycami i słońcem. I na tym odcinku mogliśmy zaspokoić głód zakrętów, nieustannie zjeżdżając w dół. Z uwagi na niepogodę, już bez postojów pędzimy w kierunku mety rozkoszując się ostatnimi zakrętami przez Przełęcz Karpnicką, by następnie pięknym traktem w szpalerze drzew wjechać wprost do Karpnik. Jeszcze kilkaset metrów i wjeżdżamy przez główną bramę na Zamek Karpniki…w blasku słońca.
Schloss Fischbach
Zamek Karpniki ma bardzo barwną historię i jej początki sięgają piętnastego wieku. Od tamtej pory majątek ten był w posiadaniu najznakomitszych rodów śląskich, a nawet pruskich książąt. Największy rozkwit i sławę posiadłość zawdzięcza rodzinie Hohenzollern, która rozpoczęła rozbudowę w celu dostosowania zamku do potrzeb rodziny książęcej. To właśnie im zamek zawdzięcza swój obecny kształt. Następnie zamek przeszedł w ręce heskiej dynastii książęcej, w których pozostał do roku 1945. W PRL mieścił się tam kolejno Uniwersytet Ludowy, Dom Pomocy Społecznej oraz ośrodek wypoczynkowy. Jednak ten ostatni z uwagi na fatalny stan obiektu musiał zakończyć działalność na początku lat siedemdziesiątych. Od tamtej pory niszczał i popadał w coraz większą ruinę, pomimo wielu prób zagospodarowania i remontów. Proces postępował aż do roku 2009, gdy nabyła go prywatna spółka i postanowiła całkowicie przywrócić go do dawnej świetności. Dziś w zamku mieści się elegancki hotel z wellness i restauracją.
Po zaparkowaniu samochodów i krótkim podzieleniu się wrażeniami postanawiamy wstąpić na kawę. W środku okazuje się jednak, że wszyscy uczestnicy mocno zgłodnieli i postanawiamy zostać na obiad. W międzyczasie za oknem aura znów zmienia się diametralnie i ponownie rozpętuje się śnieżna zawierucha. Nikt nie spieszy się do wyjścia i spędzamy miło czas na rozmowach, dopytując o szczegóły kolejnych wyjazdów. Zamawiamy cały przekrój dań z karty przystawek, dań głównych i deserów, a całość zostaje zaserwowana z takim rozłożeniem w czasie, że nikomu z nas nie dłużyło się oczekiwanie. Sam zamówiłem orientalną zupę z krewetkami oraz warzywne curry. Oba dania wyśmienite!
Gdy po dwóch godzinach w końcu opuszczamy restaurację, z niedowierzaniem spoglądamy w bezchmurne obecnie niebo. Kwiecień plecień!
Jeszcze tylko ostatnie pożegnania i ruszamy w drogę powrotną. Ech…cóż za wspaniały dzień! Już wypatruję kolejnych wspólnych podróży! Do zobaczenia!
Przebieg trasy: Wałbrzych – Unisław Śląski – Mieroszów – Meziměstí – Teplice nad Metuji – Adršpach – Petříkovice – Trutnov – Mladé Buky – Horní Maršov – Horní Malá Úpa – Jarkowice – Pisarzowice – Miedzianka – Janowice Wielkie – Karpniki
Tekst: Szymon Wolny
Zdjęcia: Konrad Oszczepalski @pancakeimages