Polskie Bugatti. Spełnione marzenie doktora
Z pewnością znane są Wam takie projekty jak „Polskie Porsche” Patryka Mikiciuka, czy „Oławski Jelcz” Tomka Jurczaka. W mojej ocenie są to wyjątkowo pożyteczne inicjatywy. Przede wszystkim pokazują, że mamy wśród pasjonatów motoryzacji ludzi, którzy ratują zaniedbane historie i dają im drugie życie. Co jeszcze istotniejsze, przypominają o tym, że w Polsce od zawsze byli ludzie wyjątkowo kreatywni – tacy którzy spełniali swoje marzenia. Niejednokrotnie budując je zupełnie z niczego. Ale czy powstałaby jakakolwiek wielka marka motoryzacyjna, gdyby nie marzenie jej twórcy i tytaniczna praca od podstaw?
Książki jako lokata kapitału
Jestem zdeklarowanym zbieraczem różnych motoryzacyjnych pamiątek, a bez wątpienia najlepiej idzie mi w dziedzinie literatury. Kupuję znacznie więcej publikacji, niż kiedykolwiek będę w stanie przeczytać. Ale jest to przyjemny nałóg i w szeregach Śniadanie & Gablota dość popularny. Na przykład Szymon Wolny kupuje dwa razy tyle książek co ja i też czuje się z tym doskonale. Jednak to co wyróżnia nasze biblioteki, to fakt, że w mojej znajduje się książka dość unikalna. „Bugatti. Samochody Wyścigowe” pióra Jerzego Sokołowskiego, to niewielka dziewięćdziesięciostronicowa publikacja z 1998 roku, traktująca o wyścigowej historii marki Bugatti. Byłem zaskoczony, że ktoś napisał książkę w języku polskim o tak niszowym temacie w naszym kraju. I to 24 lata temu! Postanowiłem odnaleźć autora i z nim porozmawiać.
Dzień dobry panie Jerzy, chciałbym porozmawiać o książce
O Jerzym Sokołowskim jest niewiele informacji w Internecie, ale po kilku próbach ostatecznie udało mi się odnaleźć autora i umówić się na spotkanie. Akurat wracałem z Kazimierza Dolnego i była to doskonała okazja, aby złożyć wizytę autorowi w Radomiu. Pokój wypełniony obrazami, zresztą też z Kazimierza, herbata w filiżankach, ciastka i wspaniała rozmowa o marzeniach! Pan Jerzy Sokołowski jest lekarzem ginekologiem. Zawód zaczął wykonywać w 1980 roku i poszedł tym samym w ślady swojego ojca, który również był lekarzem. Oprócz zawodu tata przekazał naszemu bohaterowi również pasję do motoryzacji. Pan Jerzy już w wieku 5 lat majstrował przy motocyklu ojca, a gdy był starszy pomagał przy różnych naprawach kolejnych samochodów. W 1967 roku, mając 16 lat, zrobił prawo jazdy i mógł na dobre rozpocząć przygodę z motoryzacją. Wstąpił w szeregi Automobilklubu Radomskiego, zrobił licencję wyścigową oraz rajdową i w latach 1985 – 1987 jeździł w wyścigowych Mistrzostwa Polski. Fiata 125p do zawodów przygotowywał we własnym zakresie i z pewnym sentymentem wspominał mi czasy, gdy szlifował głowice na szkle. Przygoda z wyścigami zakończyła się, gdy pewnego razu na Torze Poznań Maluch „wystawił korbę bokiem”.
Australijska miłość od pierwszego wejrzenia
Wyścigi poszły w odstawkę. To bez wątpienia spodobało się pani Annie, żonie mojego rozmówcy, która najzwyczajniej w świecie martwiła się o męża. Jednak natura nie znosi próżni, a pasja nie toleruje bezczynności. Nie trzeba było długo czekać, gdy w życiu pana Jerzego pojawiła się nowa motoryzacyjna miłość. W 1988 roku odbył podróż do Australii. Wiele czasu spędził w południowej części kraju zwiedzając tereny od Perth aż po Alpy Australijskie. Jednak to Adelajda stała się miejscem szczególnym dla całej tej historii. To właśnie tam pan Jerzy zawitał na wystawę samochodową, na której zobaczył lśniące błękitne Bugatti Type 37, jedno z nielicznych aut tej marki w Australii w tamtym czasie. Samochód wywarł na doktorze tak niesamowite wrażenie, że do Polski oprócz zdjęć, zasuszonych roślin, kilku opali prosto z kopalni i bumeranga wróciło z panem Jerzym jeszcze coś – marzenie o zbudowaniu własnego Bugatti!
Marzenia trzeba budować z niczego. Szczególnie w Polsce
W 1988 roku Polskę zalewała fala rosnących cen i robotniczych strajków, która zwiastowała nadchodzące zmiany. W tym samym roku rozpoczęła się również produkcja FSO Polonez Truck, premierę miał film „Pan Samochodzik i praskie tajemnice”, po raz pierwszy przesłano dane połączeniem internetowym z Polski do Kopenhagi. Początkowo plan pana Jerzego zakładał wykonanie aż szczęściu różnych modeli aut. Pierwszym z nich miał być samochód wzorowany na Bugatti Type 59, a zadecydował o tym przypadek. Okazało się, że tylny most od Łady miał akurat podobną szerokość jak ten stosowany w bolidach z Molsheim. Wystarczyło dołożyć resztę.
Zrób to sam, nawet znaczek
Prace nad „Polskim Bugatti T-59” trwały od stycznia 1989 roku do grudnia 1994 roku. Jak sam z uśmiechem na twarzy wspominał mi pan Jerzy, materiał z którego zbudowana jest rama równie dobrze mógłby posłużyć za słupki ogrodzeniowe na działce. Gdy domowa spawarka nie dawała rady z pomocą przychodził znajomy spawacz z maszyną o dużej mocy. Kolejne elementy sukcesywnie powstawały w przydomowym warsztacie i można powiedzieć, że był to konsensus małżeński. Pan Jerzy realizował swoją pasję, a pani Anna wiedziała przynajmniej, że nic mu nie grozi na torze wyścigowym. Zupełnie inny los spotkał dwie wiertarki Celma, które w sposób tragiczny dokonały żywota podczas wiercenia dziesiątek otworów w blaszanych panelach karoserii. Każdy otwór w przednich pokrywach został wycięty… szlifierką! Za serce „Polskiego Bugatti” posłużył silnik z Fiata 1500 i skrzynia z Poloneza. Do tego zawieszenie od Malucha i trochę dodatków z Warszawy, bo jak stwierdził pan Jerzy ze szczerym uśmiechem na twarzy – „technologicznie te części niewiele różniły się od tych części używanych w Bugatti z lat 30.” Całości dopełniała duża chłodnica i błotniki z traktora Ursus C-330. Nawet znaczek został przygotowany własnoręcznie, bo ceny oryginałów były zawrotne. Przy czym waga całego auta to ok. 750 kg.
Mniej więcej, czyli na oko
Słysząc tę historię zapytałem pana Jerzego skąd wziął wszystkie schematy i wymiary auta, bo muszę przyznać, że na żywo samochód ma niezłe proporcje i jest bardzo spójny konstrukcyjnie. Na twarzy mojego rozmówcy pojawiło się zakłopotanie po czym padła zaskakująca odpowiedź – „panie Sławku, nie było żadnych schematów. Skąd je miałem wziąć w Polsce w 1990 roku? Miałem kilka zdjęć Bugatti T-59 i znałem rozmiar koła w centymetrach. Obliczałem mniej więcej na tej podstawie rozmiary poszczególnych elementów na podstawie skali i budowałem dalej”
W drogę!
Na początku 1995 roku samochód uzyskał pomyślną opinię rzeczoznawcy i został zarejestrowany. Oczywiście te procedury wymagały zamontowania takich dodatków jak choćby kierunkowskazy i błotniki. To umożliwiło liczne wycieczki i podróże po drogach publicznych. O własnych siłach auto przejechało 20000 km bez żadnych problemów i usterek! W kwietniu 2003 roku pan Jerzy w „Polskim Bugatti” odbył podróż do Zakopanego na Zlot Pojazdów Zabytkowych im. Jana Rippera – polskiej legendy rajdów i wyścigów z okresu dwudziestolecia międzywojennego. Tam też miał okazję zaprezentować swoje auto synowi rajdowego asa Janowi Ripperowi Juniorowi, któremu projekt niezwykle przypadł do gustu. Górskie drogi były też przy okazji świetnym sprawdzianem dla własnoręcznie zbudowanego auta, które podobno spisywało się niezwykle dobrze na krętych trasach i dawało ogromną przyjemność z jazdy.
Pasja dla zdrowia umysłu
Pan Jerzy jest lekarzem, a większość prac przy samochodzie wykonał własnoręcznie. Jak sam wspomina, gdyby wybrał inną drogę zawodową i został inżynierem nigdy nie podjąłby się budowy własnego auta, bo zbyt dużo zacząłby wtedy analizować. Ten projekt stał się beztroską odskocznią od ciężkich dni w pracy, których w karierze zawodowej nie brakowało. Już po zakończeniu prac nad „Polskim Bugatti” pan Jerzy wraz z żoną odbyli podróż do Miluzy. W tamtejszym muzeum, które posiada jedną z największych kolekcji Bugatti na świecie, pan doktor po raz drugi mógł na żywo zobaczyć ukochane wyścigowe bolidy. I jak sam przyznał, gdyby miał okazję zobaczyć je wcześniej, to wiele rzeczy przy swoim aucie zrobiłby jeszcze inaczej. Podróż do Francji oraz zbierane przez wiele lat materiały o marce zaowocowały wydaniem w 1998 roku książki „Bugatti. Samochody Wyścigowe”, która stała się przyczynkiem do naszego spotkania po 24 latach od jej publikacji.
Fraszka pod lipą
Pan Jerzy niedawno się przeprowadził i jego samochody chwilowo straciły dach nad głową. W nocy przed moim przyjazdem silna wichura złamała drzewo, pod którym nocowało czerwone auto… i szczęśliwie runęło zupełnie w drugą stronę oszczędzając „Polskie Bugatti”. W ogrodzie pana Jerzego stoi jeszcze jedno auto. Jest to bolid wzorowany na Bugatti T32 znane jako „Tank”. Oba auta były budowane równocześnie. Gdy coś nie wychodziło przy jednym, albo zdarzał się gorszy dzień pan Jerzy po prostu przenosił swoją uwagę na drugi samochód. Powstało podwozie z karoserią i silnikiem, jednak projekt nie został jeszcze finalnie ukończony i od kilku lat cierpliwie czeka na dalsze prace. Obecnie najważniejszym celem stawianym sobie przez budowniczego jest przywrócenie blasku „Polskiemu Bugatti T-59”, które wymaga nieco uwagi po 28 latach od ukończenia.
Determinacja i marzenia
Oczywistym jest, że pan Jerzy i jego przydomowy garaż w Radomiu, to nie argentyński warsztat Pur Sang specjalizujący się w budowaniu doskonałych replik Bugatti. Ale to zupełnie nie o to chodzi w tej historii, żeby sprawdzać czy „Polskie Bugatti” zgadza się co do milimetra w stosunku do swojego pierwowzoru z 1934 roku. To opowieść o człowieku, który miał marzenie i ogromną determinację, aby patrząc na dzieło wielkiego mistrza, przy ograniczonym budżecie i dostępności materiałów, zbudować coś własnymi rękami. Jestem bardzo szczęśliwy, że poznałem pana Jerzego, bo to naprawdę interesujący człowiek i ogromny fan motoryzacji. Mam nadzieję, że już niebawem będziemy mieli okazję gościć go na jednym z naszych Śniadań!
Zdjęcia wykorzystane w artykule pochodzą z archiwum prywatnego J. Sokołowskiego.