Piotr R. Frankowski – WSPOMNIENIE O ZŁODZIEJSTWIE
Postanowiłem opowiedzieć Wam o czasach, których większość z Was nie pamięta, a część zapewne słyszy/czyta o nich same bzdury. Transformacja ustrojowa, dość bezprecedensowa w skali świata, przyniosła oprócz demokracji także wiele niepożądanych skutków, wynikających z atmosfery chaosu i bezhołowia, brutalnie wykorzystywanej przez przestępców rodzimych oraz zagranicznych.

Halo, czy jest z nami policja?!
W latach 90. włamania i kradzieże samochodów to była codzienność. Wykrywalność zero, policja nawet nie chciała przyjmować zgłoszeń, bo to psuło statystyki. Poza tym minister w jednym z rządów przeniósł siedzibę Komendy Wojewódzkiej Policji dla Mazowsza z Warszawy do Radomia i Siedlec. Przez prawie dwa lata nie działały bazy danych, co znakomicie ułatwiało działalność bandytów. Opowiem o kilku incydentach z całego okresu dynamicznych przemian gospodarczych. Atmosfera ulicy w niczym nie przypominała dzisiejszej.

Znakowanie szyb, Mul-T-Locki (pokonywane sprężonym azotem), rozmaite alarmy i immobilizery (dające więcej szkody niż pożytku), ale przede wszystkim stworzony niegdyś na potrzeby społeczeństwa komunistycznego przepis o “zaborze mienia w celu krótkotrwałego używania” – wymyślony po to, by nie karać za mocno Mietka w kufajce, gdy wracając z fabryki na chwilę ukradnie państwowego Żuka, aby nie rozbolały go stopy od długiego marszu w gumofilcach – takie były realia. Przepisu tego, notabene, następujące po sobie kolejne rządy nowej ery nie chciały wcale zmienić i to przez zaskakująco długi czas. Najwyraźniej w połączeniu z likwidacją wydziałów ds. zwalczania przestępczości gospodarczej w komendach policji oraz odmową wprowadzenia na przejściach granicznych terminali komputerowych do sprawdzania, czy dane auto nie jest kradzione było to rozmyślne działanie. Miało pomóc przestępcom zgromadzić wielkie majątki, które w kolejnej epoce zalegalizowano (choćby przez zakup bonów prywatyzacyjnych).
Wokół Pałacu Kultury imienia Józefa Stalina w Warszawie oraz Stadionu Dziesięciolecia panoszyły się bandy rosyjskich reketierów, brutalnie pobierających haracz od pobratymców, przyjeżdżających do Polski brudnymi autobusami, by handlować chińskim tudzież postsowieckim chłamem. Bandyci strzelali do siebie w mieście, przesiadywali w ulubionych knajpach, samochody ginęły setkami, duże polskie miasta przypominały meksykańskie Juarez, rządzone przez kartele. Na moich oczach, pod balkonem biura w warszawskim Śródmieściu, stary złodziej w biały dzień uczył nastolatka, jak otwierać samochody. Innego dnia ktoś, pewnie jeszcze inny złodziej, wybijał szyby w samochodach, zaparkowanych na ulicy. Nikt nie zareagował.

Znikoma szkodliwość czynu
Włamano się raz pod domem do mojego E23. Ukradziono radio, które nie działało, ale wybito trójkątną szybkę, którą kosztowała więcej niż radio. Komisariat policji odmówił przyjęcia zgłoszenia “ze względu na znikomą szkodliwość społeczną czynu”. To była kwestia rutynowa w tamtej epoce, nawet jeśli policja złapała złodzieja, który ukradł cały samochód, on powoływał się na stosowny artykuł kodeksu karnego, mówiący o magicznym zaborze mienia w celu krótkotrwałego używania i sąd zawsze decydował, że sprawa wykazywała “niewielką szkodliwość społeczną”. Szeroko roześmiany bandzior wychodził na wolność.
Gdy mieszkałem na Ochocie, wielokrotnie widziałem grupki młodych ludzi seryjnie kradnące radia samochodowe. Masowo. W środku dnia. Policja nie przyjmowała zgłoszeń. Zwykli ludzie z radością powitali nowinki rynkowe, czyli kompletne radia w całości wysuwane ze specjalnej kieszeni – nosiło się je przy sobie i producenci montowali w nich uchwyty do przenoszenia. Parkingi płatne niewiele pomagały – pacjent prowadzący taki półprywatny obiekt właśnie na Ochocie wyrzucił mnie z niego, motywował to tym, że przyjeżdżam zbyt drogimi samochodami i tym, że mam długie włosy…
Grupka narkomanów/młodych bandziorów zdewastowała mi auto, niebieskie Renault 5 Alpine, bo z nimi walczyłem na terenie bloku. Wezwałem policję, Nyska stanęła na końcu ulicy i gliniarze włączyli bomby, żeby dać bandziorom czas na ucieczkę. Nazajutrz poszedłem na komisariat, oddalony o 250 metrów, by zapytać o komicznie nieskuteczną interwencję. “A co pan myśli, że my tu nie mieszkamy i nie mamy rodzin?” – wypalił posterunkowy. “Dam panu namiar na gościa na stadionie, on panu sprzeda pistolet i amunicję, i sam pan to sobie załatwi.” Ech, gdybym wtedy dysponował zminiaturyzowanym urządzeniem do rejestracji dźwięku… a może nic by to nie dało. Panowała znieczulica, a naczelnik wydziału przestępczości samochodowej Komendy Stołecznej został parę lat później przyłapany na pomocy bandytom w przeprowadzaniu kradzionych aut przez miasto (sic!).

Na moich oczach z Al. Ujazdowskich, naprzeciw Ambasady USA i sto metrów od Sejmu, złodziej kradł piękne BMW. W biały dzień. Właściciel go dopadł, został potrącony, złodziej uciekł wraz z autem. Obserwujący wszystko policjanci, pilnujący Ambasady USA, demonstracyjnie odwrócili się plecami i skryli się w swoich budkach. Inna akcja. Pożyczonym Peugeotem 205 pojechałem ze Służewca do centrum Warszawy. Na Rondzie Jazdy Polskiej dostałem potężny strzał od Scorpio, jadącego na pełnym czerwonym. W mój bok. Połamanym samochodem, z rozerwaną podłogą i drzwiami wbitymi w żebra dogoniłem gościa, wyciągnąłem go z auta i zabrałem mu dowód osobisty. Tylko dlatego dostaliśmy jakiekolwiek odszkodowanie – koleś był spokrewniony z kimś z PZU w Pruszkowie, kto pracował dla złodziei, i jechał jako awangarda jadącego za nim przez miasto kradzionego wozu. Dzięki temu, że jego oprawiony w zielone płótno dokument tożsamości miałem przy sobie, a także dzięki temu, że mój kolega miał znajomości w dyrekcji PZU, sprawa nie została zupełnie zamieciona pod dywan – choć policja nie wykazała żadnego nią zainteresowania.
Nie wszyscy policjanci udawali, że nie widzą przestępstw. Miałem przyjemność poznać kilku, których postawa moralna nie wywodziła się bynajmniej z panującej w Polsce sytuacji – byli to ludzie prawi, na wskroś uczciwi i traktujący swą pracę ze śmiertelną powagą. Naprawdę zamykający niebezpiecznych przestępców do więzienia, usuwający zagrożenia z ulicy. Postawa ich przełożonych niestety zmusiła niektórych z nich do odejścia – z niesmakiem – do cywila. Pozostało mi przeświadczenie, że zwykłych cywili nikt nie broni. W przekonaniu tym utwierdziło mnie włamanie do mojego podwarszawskiego domu, dokonane przez złodziei wspólnie z lokalnymi policjantami. Ci sami policjanci wyłączali telefony na posterunku (co czynił też w tym samym momencie dyżurny najbliższej komendy powiatowej), gdy na pobliskim skrzyżowaniu drogi krajowej bandyci kradli kolejne wartościowe auto metodą “na zderzak”. Zdarzyło się to raz na moich oczach. Jechałem testowym Oplem Agila w kolorze różowym zaopatrzonym w ledwie jednolitrowy silnik, więc złodzieje w S-klasie i dwóch Oplach zdołali mi uciec, jadąc bez żadnej żenady ulicą, przy której znajdował się rzeczony posterunek policji. Dodzwoniłem się dopiero do dyżurnego Komendy Stołecznej, która wskutek reformy nie miała już nic wspólnego z województwem mazowieckim – słowa wypowiedziane w tej rozmowie przez funkcjonariusza z Warszawy wskazywało jasno, że stołeczni policjanci świetnie wiedzieli, co działo się na obrzeżach aglomeracji. Ech.
Prasówki pod “opieką”
Do testowego Cinquecento Sporting było tyle włamań, że Fiat Auto Poland nie chciał już naprawiać zamków i drzwi. Pod blokiem wyrwano zamek po raz pierwszy, ale immobilizer okazał się skuteczny. Kolejny raz wyrwano zamek pod bramą wydawnictwa, w którym pracowałem, redagując miesięcznik “Moto Magazyn”. Strażnik siedzący w budce przy bramie udawał, że nie widzi złodziei i naturalnie policji nie zawiadomił. Fiat zabrał mi samochód, bo auta testowe nie miały ubezpieczenia Auto Casco i naprawy za drogo kosztowały. Mnie nigdy nie ukradziono żadnego wozu testowego, ale niektórym kolegom dziennikarzom auta ginęły regularnie. Podejrzewałem i podejrzewam, że je przekazywali bandytom świadomie.









Był taki okres, że ginęły wszystkie fabrycznie nowe Xsary Picasso i Hondy CR-V. Pracownik serwisu, dokonującego przeglądów PDI, kopiował oryginalne klucze w serwisie, po czym jeżdżono za namierzonymi autami i normalnie je zabierano. Zero ryzyka. Zanim odkryto proceder, firmy ubezpieczeniowe traktowały użytkowników taśmowo kradzionych wozów z wielką podejrzliwością, zrzucając winę na nich.
Jeżdżono za wszystkimi ciekawymi autami. Gdy jeździłem pierwszym w Polsce egzemplarzem testowym Mercedesa W210, jeździła stale za mną ekipa z Pruszkowa w czarnym Audi. Trzech lub czterech ogolonych na sowiecką modłę osiłków w czarnych kurtkach. W centrum chciałem się gdzieś zatrzymać, podjechałem na parking strzeżony przy hotelu Europejskim. Strażnik parkingu wybiegł z impetem z budki, krzycząc: “spierdalaj pan”. Nie wierzyłem własnym uszom. Wysiadłem, żeby mu wytłumaczyć, że to niegrzecznie, a on na to: “jak do nich zadzwonię i wezmą auto, to pan mi wpierdoli, a jak nie zadzwonię, to oni mi wpierdolą. Jedź pan do Victorii, tam dopiero na drugi dzień mówią złodziejom, że auto stoi”. Bandytów zgubiłem w listopadowym, marznącym deszczu na Karowej, na której zostawili także przednie zawieszenie.
Pomarańczowe Volvo 850R – ekipa w Nissanie Primera jechała za mną przez kilkadziesiąt kilometrów, przechwyciwszy mnie na starej trasie z Gdańska. Problem był taki, że w baku miałem z pięć litrów benzyny, gdybym się zatrzymał na stacji, dostałbym w głowę i zabraliby mi auto. Żeby im się urwać, wpakowałem się wyścigowym tempem w sam środek zajezdni autobusowej przy Hucie Warszawa. Skupiając się na jeździe niczym podczas KJS-u, pojechałem bardzo precyzyjnie między wysepkami, przy których parkowały autobusy miejskie. Tam złodziei pokonał krawężnik.

Jechaliśmy grupą na zdjęcia do Ułęża. Ja w Mercedesie G400 CDI. Na lubelskiej szosie ekipa Rosjan w Samarze usiłowała mnie zepchnąć na pobocze, wskazując na rzekome uszkodzenie opony. Ale to ja ich zepchnąłem pod nadjeżdżająca ciężarówkę i dali mi spokój (wystraszyli się zdecydowanego manewru i zrezygnowali; nie, nie zrobiłem im krzywdy, spokojnie). Na tej trasie kradzieże “na koło” zdarzały się codziennie. Także z użyciem broni.
Znajomemu zabrano nowego Passata – złodzieje podawali się za policję po cywilnemu, a on nie był za bardzo ogarnięty, miał słabą orientację przestrzenną i dużo prowincjonalnej naiwności. Na szczęście wywieźli go tylko daleko od Wwy, ze dwieście kilometrów, i w gaciach porzucili nocą w lesie. Inne kradzieże Passatów w tej samej epoce często nie kończyły się tak dobrze – auto było bardziej poszukiwane niż złoto.
Inna sytuacja. Normalny dzień, powrót do domu po robocie. Zwykła jazda przez miasto testową Toyotą Starlet i nieświadomie wjechałem pomiędzy dwa pędzące jedną z głównych ulic Warszawy Mercedesy – prowadzącego i kradzionego. Złodzieje wyjęli broń. Z wyłączonymi światłami kluczyłem przez kilkanaście minut ciasnymi uliczkami Ochoty, by ich zgubić.
To tylko maleńki ułamek tego, z czym wtedy trzeba było żyć. Cieszcie się swoim bezpieczeństwem, powiadam Wam. Dobrze, że tamte czasy minęły.