Piotr R. Frankowski – NIENAWIDZĘ MOTORYZACJI
Tytuł niniejszego tekstu nie jest ani przejawem obłędu, ani objawem demencji, ani też przemyślną prowokacją: wynika zwyczajnie z dbałości o precyzję wypowiedzi. A że ta mi zawsze przyświecała, na Jowisza, wiedzą chyba wszyscy Czytelnicy na tyle starzy, by pamiętać moje pisanie w różnych miesięcznikach i tygodnikach. Spokojnie, zaraz wszystko wyjaśnię.
Gdy wraz z zakończeniem drugiej wojny światowej nastała dla Polaków sowiecka niewola, wraz z marionetkowym rządem lubelskim, hałastrą sowieckich morderców w polskich mundurach i dywizjami NKWD do stłamszonej w nowych granicach Polski wjechała stalinowska nowomowa. Język czerwonych urzędników, przygłupów w pomiętych garniturach, ponury bełkot ubeków. Jeden z elementów odzierania narodu z jego przedwojennej tożsamości. Zamiast wolnego rynku – zaopatrzenie, zamiast normalnego rozwoju rolnictwa kolektywizacja i mechanizacja, zamiast rozbudowy sieci elektrycznej kraju (częściowo skradzionej przed jednostki trofiejszczyków Armii Czerwonej) – elektryfikacja. Zamiast normalnego przemysłu samochodowego i rynku sprzedaży pojazdów – motoryzacja! Nad treściami w przestrzeni publicznej czuwał aparat cenzury, zorganizowany przez speców przysłanych z Moskwy, którzy także selekcjonowali osoby pilnujące, by żaden Polak nie nazywał rzeczy i zjawisk inaczej, niż życzył sobie tego towarzysz Stalin.
Stalinowsko-bierutowska nowomowa z założenia zastępowała opis normalnego rozwoju demokratycznego społeczeństwa bzdurnymi, sztucznymi terminami, które miały brzmieć niczym spiżowe dzwony w uszach ogłupianego, przesiedlanego i pilnowanego przez UB narodu. Zamiast normalnego, zdrowego rozwoju rolnictwa, mieliśmy bujdy o sanacji i mechanizację na poziomie sowieckich kołchozów, zamiast zdolności do autonomicznego wyżywienia kraju mieliśmy rozkułaczanie wsi, odbieranie majątków i brak żywności. Zamiast produkować cegły, masowo i pospiesznie rozbieraliśmy nieuszkodzone, zabytkowe kamienice w niemieckich miastach, które dostaliśmy w prezencie od Stalina i Rooosevelta w zamian za ziemie, które nieprzerwanie trwały w granicach Polski przez kilkaset lat przed rozbiorami. Tłumaczyliśmy to ludową zemstą na znienawidzonym najeźdźcy. Niestety, wielu młodych Polaków wierzy w te kłamstwa nadal.
Wytykano przywódcom dwudziestolecia międzywojennego samo zło, jednocześnie lawirując tak, by nie wspominać o Piłsudskim, wmawiano Polakom, że sanacja promowała ciemnotę, nie wspominając ani słowem o tym, jak wiele dokonano pomiędzy wojną z bolszewikami i 1939 rokiem. Niszczono dowody technicznych osiągnięć, mapy miast, archiwa pokazujące na przykład budowę kolejki na Kasprowy Wierch w rekordowym czasie. Zakładom lotniczym na Okęciu kazano produkować na licencji (wysoko płatnej, oczywiście) samolot Po-2, technicznie starszy od polskich przedwojennych konstrukcji o dwie dekady. Konstruktorów próbujących tworzyć coś ponad miarę sowieckiego gorsetu karano.
Także na polecenie Stalina zablokowano naiwną próbę pozyskania licencji na nowoczesnego Fiata 1100 i za znacznie większą sumę (w złocie, a nie spłacaną gotowymi samochodami, jak ustalono z Włochami) łaskawie pozwolono nam produkować Pobiedę, czyli potem Warszawę. Taka była ta wymarzona przez Bieruta, sowieckiego agenta już w latach 20., motoryzacja. Przy przedwojennym LS-ie czy niemieckim Stoewerze ze Szczecina Warszawa była jak tasak przy nożu laserowym, ale właśnie tak mieliśmy przyjmować przestarzałe i kosztowne dobrodziejstwa Wielkiego Językoznawcy: na kolanach! We Włoszech niedługo potem powstawały piękne Giulie z czterema tarczowymi hamulcami, w Niemczech Gullwingi z mechanicznym, bezpośrednim wtryskiem paliwa, w Stanach skrzydlate lotniskowce z klimatyzacją i automatycznymi przekładniami, a u nas budowano nadal Warszawę w różnych wersjach nadwoziowych – a jej silnik, po modyfikacjach, przetrwał w Nysach, Żukach i Tarpanach bardzo długo. Zamiast spontanicznego rozwoju cywilizacyjnego mieliśmy centralne planowanie, techniczne prostactwo i brak jakiejkolwiek walki konkurencyjnej, która jest przecież motorem wszelkiego postępu.
Nigdy nie wytworzyło się w PRL słownictwo, zdolne do szczegółowego opisania zachowania samochodu na drodze, które powstało przecież w językach francuskim, angielskim czy niemieckim. Zwyczajnie nie było potrzebne. Gdy niemieccy, amerykańscy, brytyjscy czy belgijscy dziennikarze prześcigali się w budowaniu subtelnych metafor, pozwalających czytelnikom wyobrazić sobie zachowanie pojazdu w zakrętach, reakcję na skręt kierownicy czy pracę zawieszenia na nierównym asfalcie, w PRL ten problem nie istniał, bo samochody zawierały technikę na poziomie późnych lat dwudziestych i w dodatku prawie wszystkie tę samą. Krytykowanie władzy było zakazane, zaś prezentów od Wielkiego Stalina tym bardziej. Gdy zaczynałem pisanie o samochodach w latach 90., zżymałem się na brak frazeologii, nadającej się do wykorzystania w prasie. Ubóstwo gospodarki planowej, skontrastowane z kolorowym światem zewnętrznym, spowodowało skostnienie języka, którego zresztą – tak naprawdę – nikt nie potrzebował. Krytyka pojazdów produkowanych w PRL była dopuszczalna dopóty, dopóki dotyczyła samej produkcji i moralności socjalistycznej, samego faktu ich produkcji nie krytykowano, bo nikt samobójcą nie był.
Wraz z wymieraniem ostatnich pokoleń, które pamiętają widziane naocznie wydarzenia historyczne, atmosferę, nastroje ulicy, kłamcy i manipulatorzy zyskują szansę na pisanie nowej historii, tworzenie mitów i wmawianie ludziom totalnych bzdur. I to ma też miejsce w kwestii samochodowej historii PRL. Oburza mnie, jako człowieka piszącego o historii, bezmyślne uwielbienie dla śmieci, którymi mnie karmiła jako dziecko peerelowska propaganda.
Jakiś czas temu gdzieś w Internecie pokłóciłem się z osobnikami znacznie młodszymi ode mnie na temat Warszawy i Fiata 1100. Fanatycy PRL, którzy w sowieckim ustroju nigdy nie żyli i nie doznali monopolu informacyjnego władzy, zrobili mi wykład o tym, jak to licencja na Pobiedę była dobrodziejstwem dla Polski, bo można było na jej bazie budować Żuki i Nysy, wykorzystywać w Syrenie czy autobusach niektóre elementy sowieckiego złomu, a Fiat 1100 był na takie zastosowanie za słaby. Argumentacja tych młodych ludzi mnie przeraziła, bo nie tylko dowiodła, że są oni bezrefleksyjnymi idiotami o zerowym zrozumieniu historii, ale także pokazała, iż chyba zaprzestano nauczania logiki w szkole. Przypomniała mi gadki ludzi z czasów mojej młodości, którzy twierdzili, że Gomułka/Gierek/Lenin to chciał dobrze, tylko podwładni mu wszystkiego nie mówili i dlatego się nie udało. Przecież gdyby nie narzucono nam siłą cuchnącego chomąta sowieckiego ustroju, nie musielibyśmy budować wszystkich pseudopojazdów na bazie przestarzałej Warszawy, bo rynek pozwalałby na różnorodność. Może nawet w zawodach sportowych w Polsce startowałyby wozy podobne do zaprojektowanego przez Giacosę aerodynamicznego Fiata 1100S, powstałego do udziału w wyścigu Mille Miglia?
Żaden z moich zacietrzewionych interlokutorów nie zająknął się o mordowaniu polskich patriotów, o represjach, o wywiezieniu może nawet 150 tysięcy Górnoślązaków do obozów pracy przymusowej w ZSRR na kilkanaście lat, bo im Pobieda-Warszawa się po prostu podoba i z niczym złym się nie kojarzy. To dokładnie tak, jakby Ukraińcy czcili jako swoje największe osiągnięcie fakt wymordowania kilku milionów ich rodaków przez Stalina, który ukraińską pszenicą płacił Amerykanom za tworzenie planów pięcioletnich i budowę tysięcy fabryk zbrojeniowych, bo dzięki temu wytwarzano czołg T-34. Samochód FSO Warszawa jest, obok PKiN, pamięci o rotmistrzu Pileckim i tysięcy mogił patriotów zamordowanych przez UB, jednym z najsilniejszych symboli sowieckiej okupacji Polski po 1945 roku.
Parę godzin przesłuchiwania przez ubeków, dotkliwe pobicie przez ZOMO i brak żarcia w sklepie żwawo wybiłyby moim rozmówcom z głowy miłość do PRL. Są jak zwolennicy teoretycznego komunizmu w USA czy w Europie Zachodniej, którzy urządzają marsze na cześć Marksa czy Lenina, ale przecież nigdy do Korei Północnej się nie przeniosą, a w czasach Zimnej Wojny skwapliwie donosiliby do UB, Stasi czy KGB na własne matki.
Oddzielmy nostalgię za czasem słusznie minionym – która jest normalną reakcją psychologiczną starzejącego się człowieka, idealizującego przeszłość, zwłaszcza własne dzieciństwo – od trzeźwej oceny epoki stalinowskiej, rządów przedwojennego sowieckiego dywersanta Gomułki czy cukierkowo kłamliwej ery Gierka. Można lubić peerelowskie samochody, ale nie bezkrytycznie. Ja lubię i cenię wiele konstrukcji samochodowych Trzeciej Rzeszy, nie chwaląc jednak Führera za zastosowanie Opli Blitz do mordowania spalinami ludzi w obozach. Chwalenie Stalina za wciśnięcie Polsce Pobiedy jest dla mnie zachowaniem pokrewnym apoteozie Hitlera czy Pol Pota. Lubię pojeździć Polonezem czy starą Ładą, lecz bez nabożeństwa i budowania ołtarzyków dla Wrzaszczyka czy Breżniewa. Za dużo pamiętam z przeszłości.
Ujrzałem ostatnio tekst na okładce popularnego czasopisma o klasycznej motoryzacji mówiący o tym, że jakaś Warszawo-Pobieda jest najważniejszym samochodem w historii polskiej motoryzacji. Motoryzacji może tak, w komunistycznym rozumieniu tego obrzydliwego terminu. A ja motoryzacji nienawidzę! Lubię samochody i wolność. Jak ktoś chce żyć w świecie wypełnionym kłamstwem i propagandą dla debili, niech się przeniesie do Rosji: UAZ 452 nadal znajduje się tam w produkcji. Krzyżyk na drogę. Сталин, иди на хуй!