Jak się nie dać, czyli krótki poradnik o importowaniu samochodu z USA

Jak się nie dać, czyli krótki poradnik o importowaniu samochodu z USA

Nie da się ukryć, że mam sporego jobla na punkcie amerykańskiej motoryzacji. Objawia się ta choroba w różnym stopniu, najczęściej znienacka i zawsze w bolesny sposób. Ot Amerykanie porzucając konie (czyli pojazdy na wskroś ekologiczne), zastąpili je ryczącymi potworami, mającymi w rodowodzie po 8 garnków w układzie widlastym. I tak, to jest dokładnie to za co Amerykanów kocham. Nie ważne jakie auto, nie ważne do czego – musi mieć V8, bo tak i już. Moja miłość do muzyki w motoryzacji najpierw objawiła się koniecznością posiadania wyjątkowego car-audio, a skończyła się na potrzebie posiadania silnika, który uniemożliwia spokojny odsłuch zamontowanego za miliony monet sprzętu. I tak w mojej stodole najpierw pojawił się Mustang S197, a całkiem niedawno Mercury Grand Marquis. Na bazie tego ostatniego opowiem Wam, jak w bardzo prosty sposób nasz aparat państwowy stara się zapewnić pracę wielu osobom, które wyręczają nas w procesie rejestracji zabytku zza oceanu.

Krok pierwszy – wielka miłość, czyli umiarkowane zauroczenie

Żeby takiego naszego wymarzonego Amerykana sprowadzić, trzeba go najpierw znaleźć. Żeby go znaleźć, to trzeba szukać, a żeby szukać, trzeba być cierpliwym i wytrwałym. Nasz rodzimy rynek przesycony jest kombinatorami wszelkiej maści i mając już gen odpowiedzialny za sceptyczne podejście do różnego rodzaju okazji, trzeba się przygotować na dosyć bolesne rozczarowania. Poszukiwanie wymarzonego samochodu w Stanach rozpoczyna się od optymistycznego założenia, że zmieścimy się w budżecie, bo przecież auta tam są tanie. I tak, jest to prawda, ale z jedną uwagą – one są TAM i TAM są tanie. Pamiętajcie, że już na tym etapie warto zastanowić się, czy nie lepiej poszukać czegoś w Europie albo cały proces zlecić wyspecjalizowanej firmie. Będzie drożej, ale bez nerwów. Jeśli jednak jecie żyletki na śniadanie i bez strachu co rano komentujecie figurę swojej żony, to możecie przystąpić do poszukiwań. Ja do tego celu polecam Auto-Tempest. Z kolei odradzam wyszukiwanie na aukcjach Copart. Do tego pierwszego przekonałem się po kilku udanych transakcjach. Drugie zmęczyło mnie po kolejnym przypadku, kiedy pomiędzy dniem zdjęciowym a oględzinami auto ulegało nagłej i poważnej degeneracji.

Dobrze jest już na tym etapie mieć na miejscu kogoś, kto zaopiekuje się naszym autem i odbierze je w naszym imieniu. Jeśli nadal nie macie takiej osoby/firmy na oku, warto się rozejrzeć wśród dostępnych na rynku firm zajmujących się importem pojazdów na zlecenie. W przypadku pojazdu zabytkowego polecam na tym etapie zdecydować się na import i odbiór bezpośrednio w Gdyni. Jeśli pojazd jednak nie jest zabytkiem to wprowadzenie go na teren wspólnoty np. w Bremehaven oszczędza nam kilka % VAT. 

Krok drugi – import

Namierzyliśmy auto, mamy na ten samochód pieniądze. Znaleźliśmy też firmę (osobę), która ściągnie nam go do kraju. Ważne, żeby już na tym etapie wiedzieć na jaką kwotę musimy się szykować. Najprościej rzecz ujmując – całkowity koszt importu i rejestracji to jakaś 2-3-krotność kwoty jaką przyjdzie nam zapłacić za samochód. Samo sprowadzenie samochodu do Polski to w zależności od okresu i zakresu usługi od 8 do 15 tys. PLN. Następnie w przypadku zabytków mamy ok. 1000 PLN opłat celno-skarbowych. W przypadku aut nie zabytkowych musimy doliczyć jeszcze akcyzę, która niestety zależy od pojemności. I VAT od wartości zakupu (stąd tyle aut uszkodzonych). My jednak skupiamy się na zabytku, więc do kosztów zakupu na tym etapie musimy doliczyć ok. 15 tys. PLN (ważne, żeby założyć wyższe koszty, niż żeby później szukać na wariata pieniędzy). Od tego momentu liczymy jakieś 2-3 miesiące, kiedy auto będzie podróżowało do nas. 

Krok trzeci – kraj dobrobytu i urzędniczej fachowości

Przepisy panujące w Polsce są proste, przejrzyste i każdy świetnie sobie z nimi poradzi. Dlatego warto zaopatrzyć się w spore zapasy walium, nie planować przyszłości ani biznesów do czasu, aż auto zostanie zaopatrzone w żółte blachy, a właściciel we właściwe żółte papiery. Ten etap przypomina jedną z dwunastu prac Asterixa i niestandardowe podejście jest jak najbardziej na miejscu. Tzn. w teorii wszystko jest świetnie opisane i każdy wie co do niego należy. Niemniej jednak, jak to wyliczyli naukowcy, jeśli chodzi o urzędników sytuacje nieprawdopodobne zdarzają się 9 razy na 10. 

I tak, w pierwszej kolejności należy udać się po opinię do rzeczoznawcy. Tutaj pojawia się pierwszy problem, bo nie każdy rzeczoznawca zna się na zabytkach. A już na pewno nie każdy rzeczoznawca znający się na zabytkach, zna się na autach amerykańskich. Więc już na tym etapie musicie wykazać się wiedzą na temat własnego pojazdu. Warto być przygotowanym i wyposażonym w dane historyczne, dane dotyczące waszego egzemplarza, generalnie wszystko, co może pomóc w uznaniu waszego auta za wyjątkowe i nietuzinkowe. Na tym etapie ważne, żeby mieć też komplet informacji potrzebnych dla diagnostów do przeglądu. Bazując na opinii biegłego, diagnosta sporządzi dokumenty potrzebne do zarejestrowania auta. Brak wiedzy nie przeszkodzi oczywiście rzeczoznawcy pobrać od Was pełnej kwoty. I tutaj w zależności od jakości i renomy zapłacicie od 500 do 1000 PLN. Ja bym jednak unikał tych tanich specjalistów. Dobry rzeczoznawca przygotuje wam również komplet dokumentów do kolejnych urzędów oraz poda wytyczne, gdzie i po co należy się udać oraz w jakiej kolejności.

Od rzeczoznawcy pędzicie do Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków, aby wpisać waszą ruchomość do ewidencji zabytków. Opłata jest symboliczna, ale czas oczekiwania zupełnie uznaniowy. Są ludzie, którzy czekają 2 dni, są też tacy, którzy czekają 3 miesiące. Mnie udało się w 2 tygodnie. W tym momencie możecie już zacząć kombinować przegląd, ale żeby legalnie się tam dotarabanić, trzeba mieć albo lawetę (ok 500 PLN) albo czerwone blachy (67 PLN + dużo wolnego czasu). Ja wybrałem bramkę numer 2. Okazało się to dobrym ruchem, bo podczas wizyty w Urzędzie dowiedziałem się, że chwilowo (od dwóch miesięcy) brak jest żółtych tablic. Nie wiadomo, kiedy będą i bardzo proszą, żeby nie podnosić głosu, bo tu się pracuje (SIC!). Uzbrojony w czerwone blachy pojechałem na Okręgową Stację Kontroli Pojazdów (konieczne – podstawowe dają negatywy i nie mają odpowiednich uprawnień). Tam dowiedziałem się, że auto przeglądu nie dostanie, bo ma czerwone kierunkowskazy, nie spełnia europejskich norm oświetlenia i w ogóle żadnych norm. Na moje pytanie otwierające dyskusję, czy dostanę decyzję odmowną na piśmie, zostałem uprzejmie poproszony o podstawę prawną, na jakiej ubiegam się o wydanie stosownego zaświadczenia i dlaczego miałbym je otrzymać skoro auto nie spełnia wymogów. Tutaj szybkie poszukiwanie i  załączam to co udało się znaleźć, a Wam daję jako wyposażenie na okoliczność opornego diagnosty: 

Na podstawie art. 66 ust. 5 ustawy z dnia 20 czerwca 1997 r. i ROZPORZĄDZENIA MINISTRA INFRASTRUKTURY 1 z dnia 31 grudnia 2002 r. w sprawie warunków technicznych pojazdów oraz zakresu ich niezbędnego wyposażenia przepisów rozporządzenia nie stosuje się do:

3) pojazdu zabytkowego

A zaświadczenie, że posiadacie pojazd zabytkowy, macie już od konserwatora. Zatem kij im w oko i kotwica w plecy, mają wydać zaświadczenie lub odmowę na piśmie (co skaże ich na wieczne męki i nękanie przez napalonego goryla). 

Po tych przebojach, wyposażeni w białe księgi, zaświadczenia, tłumaczenia, przeglądy i wnioski pędzicie do WKU zarejestrować auto. I tam jest do sforsowania ostatnia przeszkoda. Pani w okienku. Herkules miał swoich wrogów, Achilles swoich. Ba, każdy wielki heros ścierał się z niezliczonymi zagonami przeciwników tak strasznych, że krew w żyłach zamarza na samą myśl. Ale urzędnik w WKU to przeciwnik tak straszny, że najodważniejszym dygoczą łydki, a nieliczni wychodzą z tego starcia bez szwanku. Bo na zwycięstwo nie ma szans. W moim przypadku problemów było kilka. Do samochodu, razem z oceną rzeczoznawcy dostałem wszystkie dane, w tym datę produkcji, wszystkie masy (również masę ciągniętej przyczepy), wymiary i ogólnie wszystko to, co w dowodzie znaleźć się powinno. I tak np. data produkcji mojego auta to 8.12.1973, a po translacji dokonanej przez urzędnika jest to 1.01.1973. Masa ciągniętej przyczepki określona jest na 2200kg, ale według urzędnika – nie stwierdzono. No i tablice. Idziecie zarejestrować auto, ale nikt na urząd nie nałożył obowiązku posiadania tablic do zabytków w zapasie. I macie wybór – jeśli wcześniej nie wykupiliście tablic tymczasowych, to teraz możecie je wypożyczyć, albo wrócić do urzędu, gdy żółte tablice już będą. Ale kiedy będą to nikt nie wie. Bo przecież nie mamy pana płaszcza i co nam pan zrobi. Tutaj wskazany jest duży zapas cierpliwości po waszej stronie. Przygotujcie się na ciągłe nękanie urz-nędzników, w nadziei, że im wasza zakazana morda w końcu zbrzydnie i tablice dla was zamówią. 

Na zakończenie kilka ważnych informacji. W przypadku rejestracji na tablice próbne (czerwone) auto musi posiadać OC na cały czas obowiązywania tablic. W przypadku rejestracji na żółte, tego obowiązku już nie ma, ale oczywiście bez OC jeździć nie wolno. 

Aby auto mogło być uznane za zabytkowe, musi być w 75% oryginalne. To oznacza, że macie nie tylko możliwość wyremontowania teg,o co jest uszkodzone z użyciem części nowych oryginalnych lub zamienników. To oznacza również, że w pewnym ograniczonym zakresie możecie modyfikować swój pojazd (np. podnosząc parametry dot. bezpieczeństwa). Kolejna sprawa – jeśli macie możliwość – wynajmijcie specjalistę do rejestrowania waszego pojazdu. To są prawni akrobaci mający szerokie znajomości i mocne obycie w świecie absurdów. Zaoszczędzą wam nerwów i pieniędzy. Ostatnie, na co pragnę zwrócić uwagę – warto zainteresować się pakietami assistance dla zabytków – mogą się przydać.

Do zobaczenia na drodze.
Miłosz.