Islandia. W stronę lodowca.

Islandia. W stronę lodowca.

Pierwszą stronę tego dziennika zapisałem siedząc na plastikowym krześle w hali odlotów wrocławskiego lotniska. Chciałem, aby to była klasyczna kronika wyprawy. Taka, jak te, które tworzyło się przed laty – opisując pokonywane kilometry, niezwykłe nowoodkryte miejsca i przede wszystkim napotkane trudności. Mając zamiar opisać moje spotkanie z Islandią, inspirowałem się dziennikami podróży trzech brytyjskich studentów z Imperial Collage of Science – Petera  Ibbotson, Malcoma McQueen, Iana Carmichael, którzy w 1956 roku wyruszyli swoim Austinem Devon A40 przez te tajemniczą wyspę.

Dzień 1 | 26/06/2019

Całym zespołem w składzie – Sławomir Poros, Michał Zieliński oraz Filip Załóg, bezpiecznie dotarliśmy na lotnisko we Wrocławiu. Humory dopisują, pogoda również. Wszyscy jesteśmy żądni przygód i stęsknieni za życiem w podróży. Nie tęsknimy za konkretnym celem, tęsknimy za drogą.

Wśród stojących w kolejce do odprawy, łatwo rozpoznać  kto jedzie do hotelu, a kto ma inne zamiary. Buty trekkingowe, wyprawowe plecaki, śpiwory i namioty mieszają się w kolejce z japonkami, krótkimi spodenkami i słomkowymi kapeluszami. Zawsze gdy wyruszam w podróż towarzyszy mi ta sama atmosfera tajemniczości, ten sam dreszcz adrenaliny, chęć dotknięcia nieznanego, chłonięcia całego nowego otoczenia. Siedząc na lotnisku, snuję wyobrażenia o Islandii. Odległa kraina. Ostatni bastion dzikości w zwariowanym, uporządkowanym i nowoczesnym europejskim kręgu.

Lot mi się dłuży. Mija dopiero druga godzina, a czekają mnie kolejne dwie. W Polsce pada dziś rekordowa temperatura tego lata 38˚C , według prognoz w Reykjaviku jest niecałe 12˚C. Starsza pani, która siedzi obok mnie, wyciąga książeczkę do nabożeństwa z wyblakłym Jezusem na okładce. Zaczyna coś szeptać. Próbuję rozładować nerwową atmosferę i zagaduję do mojej drugiej towarzyszki podróży. Kobieta około czterdziestki, od pięciu lat pracuje w kinie w Reykjaviku. Przyznaje, że po prostu zakochała się w Islandii.

Lądowanie w Keflaviku, nareszcie! Chłodno, pochmurnie, mgliście, wilgotno. Bez zaskoczenia. Tego się spodziewaliśmy. Na lotnisku czeka już na nas komitet powitalny z firmy IceCar. Świetni ludzie, weseli, bardzo otwarci, jakbyś przyleciał w odwiedziny do starych znajomych. Minimum formalności i oddają w nasze ręce niebieską Toyotę RAV4, 2.0l, napęd 4×4. Właśnie ta niewielka Ravka będzie naszym domem przez kolejne kilka dni. Maniek, założyciel Ice Car, wyposażył nas dodatkowo we wszystko, czego potrzeba, żeby przeżyć na wyspie, czyli kuchnie polową, garnki, karimaty i genialny namiot, który jak się później okazało, chronił nas od wszystkiego, co Matka Natura miała dla nas przygotowane. Pierwsze kilometry. Jestem zawiedziony. Liczyłem na to, że wylądujemy na Księżycu albo na innej planecie, tymczasem zastały nas asfaltowe drogi i blokowiska.

Pierwszy nocleg – Garðabær, Lava Camping. Pora kolacji. Dzisiaj uczta otwierająca naszą wyprawę. Gotujemy makaron z sosem pomidorowym w campingowej kuchni. Ciepło, przytulnie. Za oknem zaczyna padać. Spoglądam to za szybę, na której deszcz zaczyna ryć swoje ścieżki, to do garnka z makaronem, to na ogromny regał z książkami. Według statystyk na Islandii przypada największa liczba wydanych książek na mieszkańca ze wszystkich krajów świata. Żartuje się tutaj, że jeśli ktoś na Islandii nie czyta książek, to na pewno sam je pisze. Dlatego zupełnie nie dziwi mnie ta szafa z lekturami podzielonymi na wszystkie języki świata, znajdująca się w świetlicy połączonej z kuchnią. Kartka z zasadami korzystania – „bierzesz książkę, zostawiasz inną”. W wielu kampusowych kuchniach na wyspie znajdują się też pojemniki, w których turyści zostawiają to, czego nie wykorzystali – makarony, ryże, przyprawy, herbatę, kawę, zupki instant, mogą też wymienić to, czego mają za dużo, na to co jest im akurat w danym momencie potrzebne. W przeciwieństwie do naszych Słowackich sąsiadów, którzy grają w karty popijając czarną kawę, my zaczęliśmy od gotowania, bo kuchnia jest czynna tylko do godziny 22.

Rozbijamy obóz w strugach deszczu. Patrzę na zegarek, jest 23:00, a mimo to widno. Pora spać. Śpiwór zaczyna dawać przyjemne ciepło. Chyba mam jakiś kamień pod karimatą, który wbija mi się plecy, ale trudno, już za późno na poprawki. Deszcz wybija tantryczny, usypiający rytm.

Dzień 2 | 27/06/2019

07:00. Pada deszcz. Jemy śniadanie, potem czas na ciepły prysznic. Zwijamy obóz i ruszamy do Reykjaviku. Po drodze się rozpogadza, promienie słońca zaczynają suszyć chodniki i wąskie asfaltowe drogi po nocnych i porannych opadach. Zaskakuje mnie ilość samochodów na „liftach” – od typowych terenówek, przez małe vany, po autobusy i wszechobecną amerykańską motoryzację. Islandia ma sentyment do Ameryki, Ameryka ma sentyment do Islandii. Da się to poczuć przez motoryzację, przydrożne knajpy rodem z Route 66, a nawet niektóre zabudowania użytkowe, przypominające amerykańskie motele rodem z hollywoodzkich filmów. Islandczycy lubią prosty design, leciwe przedmioty z duszą oraz wszelkie rękodzieło – są niezwykle kreatywni! Daje się to wyczuć po pierwszych krokach w Reykjaviku, gdzie napotykamy kilka warsztatów z ręcznie wytwarzanymi ozdobami. Wchodzimy do 12 Tóner. Sklep z płytami, winylami, antykwariat i kawiarnia – jednym słowem, miejsce, gdzie możecie pogadać o muzyce i wypić dobrą kawę. Oprócz winyli znajdziecie tu również pocztówki, plakaty. I to jakie! Głównie są to przedruki zdjęć ukazujących życie na dzikiej Islandii sprzed dziesiątek lat. Jeśli lubicie takie retro-produkcje, koniecznie zaopatrzcie się tutaj w pamiątki na ścianę.
Idąc w dół miasta, natraficie na bardzo popularną czerwoną budkę, w której oferowane są pylsury, czyli islandzkie hot dogi z prażoną cebulką. Przypominają te, które znamy z restauracji IKEA za symboliczną złotówkę, na Islandii za jedynie piętnaście razy tyle. Subiektywnie, to najlepsze miejsce, by zjeść swojego pierwszego pylsura. Miłość do tego typu jedzenia i fast foodów doprowadziła Islandczyków do czołówki najbardziej otyłych narodów, a jednak aż trzy Miss Świata pochodziły z tej wyspy. Nieopodal budy z pylsurami traficie na Kolaportið. To stary budynek, otwarty wyłącznie w weekendy, w którym odbywa się pchli targ, co utwierdza mnie w przekonaniu, że tutaj po prostu kocha się starocie. Pech chciał, że my jesteśmy w środku tygodnia, musimy więc zdać się na naszą wyobraźnie, by poczuć ten klimat.

Dalej dochodzimy do Harpy – majestatycznej sali koncertowej, mieniącej się ciemnozielonymi barwami. Naszą uwagę przykuwają bardzo zróżnicowane szyby tego budynku, które przypominają zdeformowane plastry miodu

Reykjavik tworzą detale, jak na przykład zeszyty pozostawione na ławkach, w których każdy może opisać swoją historię o poszukiwaniu siebie, szczęścia, miłości, o tym dlaczego przyjechał na wyspę i z czym sobie nie radzi. Losowo otwieram zeszyt na historii Jeenie S. z San Francisco, poświęcam chwilę, aby ją poznać. To wrażliwa młoda dziewczyna, która musiała być bardzo pogubiona w życiu i wiele razy zraniona. Resztę jej historii pozostawię jednak na zamokniętych stronach zeszytu… Niektórzy chcą być odnalezieni przez kogoś, kto przeczytał ich wpis i zostawiają wskazówki, inni wolą pozostać anonimowi.

Odwiedzamy jeszcze dwa miejsca, skrajnie różne, ale tak samo ciekawe. Pierwsze z nich – ważne dla współczesnej historii – to biała willa Höfði, w której w 1986 roku Regan i Gorbaczow zakończyli Zimną Wojnę. Co ciekawe, willa przypłynęła na Islandię z Norwegii w częściach, w 1909 roku i pierwotnie była siedzibą francuskiego konsula. Drugie miejsce to Islandzkie Muzeum Penisów – największa tego typu instytucja na Świecie, w swoich zbiorach ma ponad 300 penisów ssaków, m.in. od najmniejszego mierzącego 2mm, do półtorametrowego penisa walenia.

Wyrywamy się z miasta. Asfaltowy pas lekko osłania pierzyna z puszystej mgły, mimo to pogoda jest dobra. Atmosfera Islandii zaczyna nas wyciszać. Uspokaja. Przejeżdżamy obok jeziora, które skrzy się srebrzystą poświatą.

Zaczynamy wgryzać się w wyspę drogą krajową nr 1. To najpopularniejsza i właściwie jedyna trasa, która prowadzi dookoła całej wyspy. Docieramy do Þingvellir, postanowiliśmy trochę się przejść. Pod naszymi stopami, toczy się walka, której nie widzimy. Pod wypiętrzonymi skałami ścierają się płyty tektoniczne. Jest to też miejsce ważne z historycznego punktu widzenia, to tutaj w 930 roku odbył się pierwszy na świecie parlament – Althing, a w 1944 roku z tych wzniesień ogłoszono niepodległość Republiki Islandii.  Nasz spacer, który zaczął się w pięknych promieniach słońca, przerywa deszcz. Jak to określił Michał – „bardzo mokry deszcz”, który w kilka minut totalnie nas przemacza. Szybki powrót do auta, przebieramy się i rozkładamy mokre ciuchy po nawiewach. Nauczka dla nas – tutaj faktycznie pogoda zmienia się co pięć minut i nawet na najkrótszy spacer musimy zaopatrzyć się w kurtki przeciwdeszczowe, koniecznie chroniące przed wiatrem.

Wyruszamy w kolejny odcinek, następne 120 kilometrów przed nami. Strokkur, największy czynny gejzer na wyspie, który przez dość komercyjne otoczenie nie wzbudza we mnie wielkiego zachwytu. Dochodzi godzina 21, wciąż pada a my nie mamy planu na nocleg. Jedziemy dalej.  Dojeżdżamy do wodospadu Gullfoss, otoczony deszczową aurą i mgłą wydaje się być ogromny. Robimy sobie przy nim krótki postój, pierwszy raz w życiu jestem tak blisko wodospadu.

Jedziemy dalej. Mgła bardzo ogranicza widoczność na drodze. Jest dużo ciemniej niż poprzedniej nocy. O 01:30 decydujemy się na rozbicie obozu. Mijamy jeszcze grupę szalonych rowerzystów, którzy w ulewie i przy silnym wietrze zmagają się z kolejnymi metrami asfaltu i zjeżdżamy na jakieś kamienisko. Wynajdujemy dosłownie jeden metr kwadratowy, w którym przez kamienie przebijają się kępki trawy, co daje nadzieję, że będzie wygodniej, niż na hałdzie węgla. To jest nasz kawałek podłogi. Każdy przyjmuje jakieś zadania, żeby jak najmniej zmoknąć przed spaniem – Filip w pośpiechu szuka w bagażniku karimat i śpiworów, a ja z Michałem zajmujemy się niesfornym namiotem, który przez wiatr przybiera różne formy.  Zrobiło się naprawdę ciemnopierwszy raz na wyjeździe używamy latarki, żeby cokolwiek znaleźć w naszym domku.  Zdejmujemy mokre kurtki. Przebieramy się w cienką bieliznę termoaktywną do spania. Sen przychodzi szybko.

Dzień 3 | 28/06/2019

Dzień zaczyna się dla mnie już o 4. Wypite wczoraj wieczorem piwo przypomina o sobie. Towarzysze śpią. Deszcz wciąż pada. Na myśl o tym, że za drzwiami naszej chatki wciąż leje, podejmuję decyzję, że jeszcze chwilę poczekam. Jednak o 4:30 zakładam zimne buty. Potem kurtka i czapka, mogę wyjść z namiotu, niczym astronauta opuszczający swój statek kosmiczny. Niedługo po mnie, każdy zalicza spacer po deszczu i wraca do ciepłego śpiwora. Ostatecznie wstajemy o 09:00. Budzą nas duchota w namiocie – nagle zaczęło prażyć słońce i dźwięk przejeżdżających obok samochodów, jakbyśmy rozbili się na środku autostrady. Co jest?! Nasze kamieniste, zalane wodą odludzie, okazało się całkiem sporym parkingiem z widokiem na piękne góry. Robimy rozeznanie w terenie. Nie do końca wiemy, czy ci wszyscy ludzie przyjechali, żeby zrobić nam śniadanie, czy jest może w pobliżu coś jeszcze bardziej intrygującego niż trzech chłopa śpiących na stercie węgla.

Okazało się, że rozbiliśmy namiot zaraz przy wejściu na szlak prowadzący do jednej z najczęściej fotografowanych atrakcji na wyspie, czyli wraku samolotu Douglas Super DC-3. Jakiś czas temu szlak został zamknięty dla samochodów i aby dojść do rozbitka trzeba pokonać 4 km piechotą lub zapłacić około 1500ISK za przewiezienie autokarem, który kursuje co kilkanaście minut. Wybieramy poranny jogging. Wrak już z daleka rzuca się w oczy. Wielka metalowa padlina wryta w czarny piach plaży Solheimasandru. Leży tutaj od 1973 roku, od jego awaryjnego lądowania.

Razem z nami przybyła tutaj dwójka turystów, którzy skaczą dookoła, jak wygłodniałe hieny osaczające wielki kawał stęchłego mięsa. Robią dziesiątki wesołych zdjęć, to tu, to tam, wejdą wszędzie, wszystkiego dotkną. Ludzkość sama się wybije.

Gdy przystaniesz z boku i pozwolisz sobie na chwilę refleksji, zobaczysz uziemionego olbrzymiego żelaznego ptaka, którego siedmioosobowa załoga, przeszło 30 lat temu, podjęła jedną z najtrudniejszych decyzji w życiu.  W krytycznym momencie stery przejął 26-letni Gregory Fletcher i bezpiecznie sprowadził maszynę na ziemię kilkanaście metrów od linii brzegowej Oceanu. Wszyscy przeżyli. Dziury we wraku nie są wcale pozostałością po wojnie, to wojsko pozostawiło go właścicielowi  terenu – Einarowi, a ten zrobił sobie z niego strzelnicę.

Dalej udajemy się w kierunku Skógafoss. To jeden z najczęściej fotografowanych wodospadów. Odtwarzamy zdjęcie z dziennika angielskich podróżników, którzy stali w tym samym miejscu w 1956 roku. Wodospad robi ogromne wrażenie i pomimo wielu irytujących turystów, staram się skupić wyłącznie na nim. Opadająca woda wydaje się być kremową pianką, w zwolnionym tempie spływającą z wielkiego zielonego ciastka. Mech tutaj wygląda na wyjątkowo puszysty. Wszystko jest w rozdzielczości 4K, a kolory nasycone do granic możliwości.
Nie odjeżdżamy daleko. Docieramy do Seljavellir. Od tego miejsca dzieli nas 20-minutowy trekking w głąb gór do Seljavallalaug. Tam czeka na nas, wybudowany w 1929 roku, opuszczony basen wmurowany w skały. Wypełnia go geotermalna woda o temperaturze około 35˚C. Pierwsze co nasuwa się na myśl, to czy ta woda w basenie jest czysta? Nie wiem. Czy to bezpieczne? Nie wiem. Ale wiem, że pod stopami są śliskie glony, na które trzeba uważać. Owładnięci tym co Was otacza, piętrzącymi się dookoła górami, które dają poczucie, że jesteście we właściwym miejscu we właściwym czasie, przestaniecie sobie zadawać jakiekolwiek pytania o BHP (w tym przypadku – bezpieczeństwo i higienę podróży). Tutaj zegarek przestaje odmierzać czas. Pytania, wątpliwości, czasoprzestrzeń, wszystko zostawiacie za murem skalnych wzniesień. Siedzicie w ciepłej wodzie i nic więcej się nie liczy. Emocjonalne. Pasjonujące. Pozwalamy sobie na dłuższy odpoczynek i kontemplacje. Właśnie to nazywam „kolekcjonowaniem emocji”.

Pora obiadu. Cofamy się do miejsca, które wczoraj przegrało z polem kamieni w plebiscycie „idealne pole kampingowe”, bo piękna zielona trawa była zbyt mokra i przypominała jezioro. Codzienna popołudniowa ceremonia. Kuchenka. Woda. Makaron. Sos. Wspólny garnek, trzy widelce. W podróży, trochę z lenistwa i wygody, nauczysz się jeść ze wspólnej miski. W między czasie Filip szkicuje w moim dzienniku skalną grotę, która znajduje się nad nami. Obrazek podpisuje „Filip. Suðurland, 28.06.19”. Teraz, gdy przepisuję prowadzony odręcznie dziennik na ekran laptopa, te kilka kresek przywodzi na myśl niezapomnianą przygodę w znakomitym towarzystwie i o smaku makaronu z sosem pomidorowym.

Kolejny przystanek – Półwysep Dyrhólaey. W tym miejscu zrozumiesz czym jest Islandia. Gdy staniesz nad brzegiem klifu i rozejrzysz się od lewej do prawej to w parę sekund zobaczysz Ocean, czarną plażę, pasmo nizinnej zieleni, góry, a za nimi wielkie szczyty pokryte śnieżnymi czapami. Bóg potraktował Islandię jako swoje pole doświadczalne, spróbował tutaj wszystkiego, a później metodą Copy + Past przeniósł to na inne kontynenty, tym dał góry, tamtym niziny, a jeszcze innym dał piach.

Dojeżdżamy do Viku. Małego miasteczka, w którym uzupełniamy zapasy jedzenia, tankujemy auto i myjemy naczynia. Za stacją benzynową (a jest tylko jedna) znajdziecie miejsce z bieżącą wodą, w którym możecie napełnić swoje pojemniki, przemyć naczynia, a nawet umyć auto, jest nawet szczotka i gąbka. Pamiętajcie, że na Islandii jest bardzo czysta woda w kranach, więc można ją bez obaw pobierać z każdego możliwego źródła.

Jutro wejście na lodowiec. Przenosimy się bliżej tego zimnego kolosa.  Droga w jego kierunku,  jest niesamowita. Asfaltowy pas pośrodku niekończących się pól fioletowego łubinu, który pachnie bardzo intensywnie. Pamiętam, że właśnie w tym momencie, gdy na końcu łubinowej autostrady pojawił się zarys lodowca w głośnikach rozbrzmiewał David Bowie ze swoim „Space Oddity” – z różnych względów mam ogromny sentyment do tego utworu.

Obóz pod lodowcem wygląda nieco inaczej od poprzednich. Temperatura spada do około 5˚C. Kolacja i ciepła herbata z górskim widokiem. Wieczorne zapiski w dzienniku. Piękne różowe niebo. Mój ojciec zwykł mawiać, że taki widok to zapowiedź deszczu. Zobaczymy.

1:20, rozbijamy obóz. Widać go stąd. Wielki. Potężny. Siedzimy jeszcze chwilę przed naszym namiotem. Kontemplujemy otoczenie z chłodnym Thule Beer w dłoni. W IV wieku p.n.e., podróżnik i żeglarz, Pyteasz z Massalii mianem „Thule” określił tajemniczą wyspę oddaloną na sześć dni żeglugi na północ od wyspy Wielka Brytania. Natomiast w średniowieczu Islandia dorobiła się łacińskiego przydomka Ultima Thule, czyli Kraniec Świata. To by się zgadzało z nazwą widniejącą na aluminiowej puszce.

Dzień 4 | 29/06/2019

Piękny, ciepły poranek. Nie pada. Rozpoczynamy przygotowania do wejścia na lodowiec. Ciasno wiążę buty, poprawiam ściągacze w spodniach. W stercie ubrań rozrzuconych w bagażniku szukam czekoladowych batoników. Rozglądam się po okolicznych górach, to wymarzone miejsce na obóz, aż żal się tak śpieszyć z jego składaniem.

W bazie pod lodowcem Vatnajökull poznajemy naszego przewodnika – Ghana. Niezwykle spokojny i uśmiechnięty Nepalczyk. Tajemniczy. Dopiero po pewnym czasie otwiera się przed nami i wyznaje, że trochę w swoim życiu zobaczył. Ghan ma na swoim koncie pięć ośmiotysięczników, Makalu, Czo Oju, Dhaulagiri, Sziszpangma oraz kilka razy Everest, na szczyt którego prowadzi komercyjne wyprawy. Zapytałem go czy ma rodzinę, na co on z ogromnym uśmiechem na twarzy odpowiedział „chłopaki, ja wybrałem góry!”. Ghan przez cały rok podróżuje po świecie, Pakistan, Himalaje, Indie, Alaska, Islandia.

Ruszamy. Pod miejsce, w którym zaczniemy wędrówkę w górę zabiera nas jeden z tych monster-Sprinterów, które tak często mijaliśmy na drogach, (nie ukrywam, bardzo chciałem się tym przejechać), a stamtąd czeka nas jeszcze kilkuminutowe podejście, gdzie uzbroimy się w raki. Stoimy kilkanaście metrów od czoła naszego giganta. Ghan przystaje. Wbija czekan w czarny piach pomiędzy swoimi stopami i oznajmia, że jeszcze w latach 70. dokładnie w tym miejscu był lodowiec. Dzisiaj jest jedynie piach. Szybko uświadomisz sobie, że globalne ocieplenie to nie bujda na resorach, a fakt – było i nie ma, a z tym ciężko dyskutować.

Szybka nauka chodzenia w rakach. Pierwsze kroki są dziwne, ale można przywyknąć. Od samego początku lodowiec robi ogromne wrażenie. Potężna bryła, którą miejscami pokrywa czarny wulkaniczny popiół. Ciekawostka – zdjęcia  do folderów i katalogów podróżniczych robi się głównie zimą, wtedy lodowiec jest śnieżnobiały. Wchodzimy do groty. Na głowy leje nam się woda, ale to urok odwiedzania takich miejsc w porze letniej. Tam zaskoczenie. Walę Michała w ramię i z triumfalnym okrzykiem na ustach „Ty patrz!” wskazuję na ścianę. Mój zachwyt nie znajduje aprobaty, ale śpieszę z wyjaśnieniem. W miejscu, gdzie widać przekrój lodowca dokładnie odznacza się kształt, który już wcześniej widzieliśmy i którym mieliśmy okazję się zachwyć. Otóż, szyby w budynku Harpy są inspirowane samą naturą! W jaskini, oraz licznych szczelinach widać też naturalny głęboki niebiesko-zielony kolor lodu, który jest zasługą praw fizyki i promieni słonecznych.

Ghan twierdzi, ze lodowiec żyje. Każdego dnia ma przemieszczać się o około 2 centymetry, każde wejście jest inne, dlatego nie ma tutaj wyznaczonych szlaków. Możesz wybrać jakąś drogę, a wracając za parę godzin tą samą trasą, zaskoczy Cię ogromna dziura i musisz zmienić swoje plany. Na tym polega chodzenie po tej zmarzlinie – jest piękne i nieprzewidywalne. Dochodzimy do strumyka, przy którym robimy postój. Z każdej strony otacza nas ściana piętrzącego się lodu i owiewa wyraźny chłód. „Chłopaki, spróbujcie tego! To prawdopodobnie najstarsza i najlepsza woda jaką kiedykolwiek piliście! Tak smakuje woda, która może mieć nawet 5000 lat!”- zachęca nasz nepalski przyjaciel. Przyznam, że po takiej rekomendacji spodziewałem się przynajmniej smaku ruskiego szampana, tymczasem woda lodowcowa smakuje normalnie, tak samo jak kranówka w Łodzi. Ma jednak pewną unikalną zaletę, jest potwornie zimna, do tego stopnia, że każdy jej łyk czuć u nasady nosa. To potwierdzałoby teorię, o tym, że wpadnięcie do szczeliny to śmierć z wyziębienia, która przychodzi w kilka minut. Ghan zaczyna walić czekanem w brzeg strumienia. Wydłubuje małą przeźroczystą bryłkę, bierze ją w dłoń i zaczyna opowiadać – „lód tutaj jest tak mocno zbity, że ta sama jego ilość wyciągnięta z Twojej zamrażalki jest lżejsza, niż ten kawałek stąd. Zawsze, gdy przewodnicy mają imprezę w bazie, ten, który schodzi ostatni, zabiera ze sobą kilka kostek. Ma to dwie zalety, wolniej się rozpuszcza w szklance, a do tego whisky smakuje o wiele lepiej!”

Zakochuje się w lodowcu, w lodzie, w jego bezkompromisowym charakterze, chłodzie. To doznanie zupełnie inne, niż chodzenie po górach. Tutaj panują inne zasady. Nie ma roślin, trawy, kamieni, zwierząt. Jest tylko twardy, zimny lód i jeden rodzaj bakterii, który uodpornił się na te surowe warunki. Ghan mówi, że zawsze kochał góry i wspinaczkę w skałach. Wiele lat wspinał się klasycznie, ale gdy zasmakował wspinaczki lodowej, ta kompletnie go pochłonęła. On sam nie wie dlaczego tak jest, jednak nie ulega wątpliwości, że tutejsze otoczenie jest fascynujące.

Kilkugodzinny spacer dobiega do końca. Wracamy do bazy. Dopiero teraz zauważyłem, że za kierownicą naszego busa siedzi kobieta. Podobno tutaj to częsty widok, bo mniej nudzi je monotonia jeżdżenia w kółko po tej samej trasie. Nagle zaczyna padać – a jednak, tata miał rację! Żegnamy się z Ghanem, który zaprasza nas w Himalaje. Pytamy go, jaka pora jest najlepsza na trekking w tamtych okolicach – „chłopaki, nie ma dobrej albo złej pory. Każdy moment jest dobry, żeby ruszyć w podróż!”
Na campingu pod Vatnajökull bierzemy ciepły prysznic. Bardzo dobrze wyposażone miejsce, czyste, nowoczesne, przyjemne. Wciąż przed oczami mam te potężne ściany lodu. Jemy trochę suchego prowiantu, przygotowujemy się do wyjazdu, układamy torby. I nagle koniec. RAVka nie chce odpalić. Umarła. Nic. Cisza. Próbujemy na wszystkie sposoby. Przepchnęliśmy ją w każdą stronę parkingu. Do przodu. Na wstecznym. Umarła. Zrobiliśmy nią tyle kilometrów, nawet się nie zająknęła, a teraz nie chcesz ruszyć?! No Maleńka! Nie rób nam tego! Nie ma rady, dzwonimy do Mańka. Od Reykjaviku i bazy Ice Car dzieli nas nieco ponad 350 km. Maniek nie traci czasu i jest u nas po kilku godzinach. To miłe uczucie, gdy nawet tak daleko od domu możesz znaleźć kogoś, kto od pierwszej minut znajomości staje się bliskim kumplem, na którego możesz liczyć.  Diagnoza – padł alternator, mimo że nic tego nie zapowiadało. Pech, zdarza się. Takie są samochody, czasem się psują. Podejmujemy decyzję o tym, że włożymy do Ravki nowy akumulator i w eskorcie Mańka wrócimy do IceCar, żeby wymienić alternator, a później ruszymy dalej.

Baza IceCar to super miejsce. Duży warsztat, z przytulnym zapleczem, na którym pijemy mocną kawę zaraz po przyjeździe. Gadamy trochę o życiu na Islandii, o prowadzeniu własnego biznesu, o pasji do motoryzacji. Maniek przyjechał tutaj 15 lat temu i zaczynał od sprzątania, dzisiaj ma bardzo duży warsztat i 15 samochodów w wypożyczalni, z czego duża część to właśnie RAVki. Dlaczego? Bo to wytrzymałe auta – wbrew temu, co nam się przytrafiło i co traktuje jako zwykłego pecha, do tego mało awaryjne i jak się zaraz przekonamy bardzo proste w naprawie. Zabieram się z Mańkiem do pracy. W 45 minut RAV jest w pełni sprawne i gotowe, by wrócić do gry! Islandia daje ogromny spokój, może i ta cała sytuacja byłaby dla nas stresująca i nerwowa, ale tutaj odbieram ją zupełnie inaczej, jako piękny element historii, którą mogę Wam opowiedzieć. Jest późno. Cofnęliśmy naszą wyprawę o 350 kilometrów, pytanie co robić dalej. Maniek proponuje, żebyśmy zatrzymali się u niego i wspólnie przeanalizowali mapę. Islandzki gin z tonikiem i pizza rozwiązują wszystkie problemy z dalszą podróżą. Pizza z Domino’s jest tutaj najlepszą pizzą z sieciówki jaką w życiu jadłem! (na przeciwnym krańcu zestawienia jest natomiast pizza, którą jadłem w Człuchowie).

Dochodzi 2 w nocy, islandzki gin się kończy, za to trasę mamy opracowaną perfekcyjnie! Rano zamiast wracać pod lodowiec, cofniemy się jedynie kawałek do drogi F35, aby wjechać do interioru i przebić się na północ wyspy przez samo jej serce.

Wyprawę napędza: IceCar
Zdjęcia: Filip Załóg