Islandia. Tu jest wszystko!
Wybierając nową drogę, decydujemy się na przejechanie przez interior. Najdziksze miejsce Islandii, w którym jesteście w głównej mierze skazani na samych siebie.
Dzień 5 | 30/06/2019
Po przebudzeniu, orientujemy się, że jest niedziela. Co nie jest bez znaczenia, bo jesteśmy w Reykjaviku! Weekend. Reykjavik. Kojarzycie już? W końcu coś nas ominęło drugiego dnia wyprawy. Uznajemy, że to znak. Udajemy się prosto do Kolaportið, czyli na pchli targ, który jest otwarty wyłącznie w weekendy. Tutaj faktycznie kupisz wszystko. Od używanej odzieży, przez książki, zegarki, e-papierosy, po czekoladę. Na targu rybnym możecie nawet spróbować suszonej płetwy rekina. Jak już się najecie, to warto wypić kawę w styropianowym kubku i poprawić to pylsurem w towarzystwie lokalsów. Wszystko po to, żeby trochę z nimi pobyć. Posłuchać, zobaczyć, jak dwóch starszych dżentelmenów stoi przy ladzie i zabawnie dyskutują, którą kanapkę wybrać na śniadanie. Jeśli tak, jak ja, lubicie przywozić z podróży różne pamiątki, magnesy i inne ciekawostki, to tutaj odnajdziecie swoją mekkę. Co ważne, cena która najczęściej widnieje na tabliczce pod przedmiotem, to wstęp do negocjacji. Potargujcie się i możecie dorwać naprawdę ładne rzeczy w nieduże pieniądze. U pani, która ręcznie robi biżuterię z lawy kupuje bransoletkę z runicznym symbolem używanym przez wikingów – aegishjalmur, to talizman, który bezpiecznie prowadził wyprawy przez nieznane tereny. U jej sąsiada za całe 100ISK (czyli około 3PLN) kupuje książkę „Árbók” z 1956 roku, opisującą podróż po Islandii Gilsa Gestssona. Rok jej wydania zbiega się z rocznikiem wyprawy studentów z ICOS, która doprowadziła nas tutaj. Za parę groszy wyrywam również kilka pocztówek, które na Islandii są bardzo popularne. Jedna z nich ukazuje wyprawę ratrakiem na najwyższy szczyt Islandii, czyli Hvannadalshnúku (2109,6 m n.p.m.). Moim zdaniem Kolaportið to świetne miejsce, szczególnie dla sentymentalnych podróżników.
Wybierając nową drogę, decydujemy się na przejechanie przez interior. Najdziksze miejsce Islandii, w którym jesteście w głównej mierze skazani na samych siebie. W okresie deszczowym i zimowym praktycznie niedostępne. W okresie letnim dostępne, ale wciąż trudne i wymagające. Nie bez powodu większość wypożyczalni samochodów na Islandii od razu pyta, czy chcecie się tam zapuszczać.
Cofamy się drogą nr 1, aż pod wodospad Gulfoss, obok którego rozpoczyna się droga F35 (literą „F” oznacza się tutaj drogi górskie). Przed wjazdem w teren trzeba uzupełnić benzynę, a nawet zalecane jest, żeby zabrać ze sobą niewielki karnister. Do tego warto przejrzeć zapasy wody oraz jedzenia. Może się wydawać, że działania te są prowadzone na wyrost, ale biorąc pod uwagę zmienność warunków atmosferycznych, nie polecam bagatelizować tych zaleceń. Wjazd do interioru jest symboliczny. W którymś momencie po prostu kończy się asfalt i zamienia się w szutrowy pas, a przy drodze stoi wielki żółty znak, który informuje was o niebezpieczeństwach. Dociera tu niewielu turystów, a jeszcze mniej decyduje się na przekroczenie tej mistycznej granicy. W drogę! Po to tutaj przyjechaliśmy! Ruszamy w kierunku Hveravellir, w którym nasi poprzednicy w 1956 roku rozbili swój pierwszy obóz podczas wyprawy. Na samym początku drogi napotykamy niezbyt wymagający teren, kilka ostrych zjazdów, podjazdów, nierówności. Czasami zapuszczają się tutaj ci odważniejsi turyści w wypożyczonych osobówkach. Ale im dalej, tym mniej aut, a teren coraz bardziej apokaliptyczny – księżycowy krajobraz i tumany pyłu, które wzbijają się za naszą terenówką.
Przejeżdżamy przez niewielką rzekę. Mamy szczęście, bo niski stan wody zapewnia łatwą przeprawę. Docieramy do schroniska u podnóża „tęczowych” gór Kerlingarfjöll. Stąd jeszcze kilka kilometrów bardzo stromego podjazdu, aby dotrzeć do pieszego szlaku. Nie ma nikogo. Zupełnie nikogo. Wysiadamy wśród jasnobrązowych wzniesień częściowo pokrytych śniegiem. Zimno. Wyruszamy na szlak górski. Mijamy malownicze rzeczki, bulgoczące gorące źródła i małe gejzery. Podchodząc pod szczyt, po śliskim glinianym podłożu, słyszymy piekielne grzmienie. Początkowo myśleliśmy, że to wstępne akordy zwiastujące burzę, ale przemy dalej, nauczeni doświadczeniem byliśmy przygotowani nawet na ciężki opad deszczu. Z czasem dźwięk staje się coraz donioślejszy, groźniejszy, a pod stopami czujemy coraz wyraźniejsze drgania. Chyba nawet tutaj burza nie może być tak potężną, żeby trząść ziemią?! Na szczycie czeka nas rozwiązanie zagadki. Ukazuje się wielka parująca jama wydająca przeraźliwy huk, z której złowieszczo wydobywa się biały dym, jakby sam diabeł kopcił e-papierosa i buchał chmurami przez nos, krztusząc się przy tym eukaliptusem. Coś zupełnie nowego. Pustynne góry ze śnieżnymi czapami. Jesteśmy sami.
Jeszcze 120 km samochodem przez skały do Hveravellir. Piękny zachód Słońca około 23. Dojechaliśmy, na miejscu wieje, jest zimno. Temperatura około 7˚C, odczuwalna bliska 0˚C. Dokładnie w tym miejscu w 1956 roku swój pierwszy obóz rozbili trzej angielscy studenci, których dziennik zainspirował nas do tej wyprawy. Na miejscu jest kilka zielonych baraków, które przypominają polarną bazę. W praktyce służą za zaplecze sanitarne. Rozkładamy się. Oprócz nas są jeszcze dwa obozy motocyklistów z Holandii i Szwajcarii. W namiocie jest naprawdę chłodno. Pierwszy raz w życiu kładę się spać w czapce, bluzie i dresowych spodniach. Zasuwając suwak od śpiwora zawsze zostaje taka nieosłonięta przestrzeń między czołem, a czubkiem nosa. Właśnie tutaj czuję każdy powiew wiatru, który uderza w lewą ścianę namiotu, przechodzi przez nieosłoniętą część mojej twarzy i wypada przez drugą ścianę. Odwracam się na brzuch. Jesteśmy w interiorze. W samym sercu Islandii.
Dzień 6 | 01/07/2019
Pierwszy dzień lipca. Promienie ciepłego Słońca łączą się z zimny wiatrem, który nieco studzi nasz zapał przed wykąpaniem się w gorącym źródle na terenie kampu. Do odważnych świat należy, idziemy! Przed kąpielą śniadanie, zupa, kawa i aktualizacja dziennika. Podła kawa 3w1 z saszetki, podana w metalowym kubku przez Filipa (pół Polaka, pół czeskiego knedlika), tutaj smakuje jak cafe latte z włoskiego ekspresu wypita w promieniach toskańskiego Słońca. Okazuje się, że za jednym z baraków, znajdującym się nad gorącym źródłem są idealne warunki, aby się rozebrać i wskoczyć do wody. O tak, ciepło! Patrzę na szczyty gór z białymi śnieżnymi czapami. Ten widok mnie uspakaja. To nagroda za godziny spędzone na wyboistej nierównej drodze i kurz, który jest dosłownie w całym samochodzie. Interior jest fascynujący. Surowy, bezwzględny, chłodny. On Ciebie nie potrzebuje. To Ty, ewentualnie, możesz tutaj zajrzeć i skorzystać z samotności. Momentami brak zasięgu. Prawdziwe odludzie.
Przejeżdżamy przez jedno z czarnych kamienistych pól pokrytych brunatnym pyłem, których tutaj jest mnóstwo. Zatrzymujemy się, aby przejść się kawałek. W 1965 i 1967 roku, 32 amerykańskich astronautów z programu Apollo przygotowywało się do lotu na Księżyc. Ze wszystkich miejsc na całym świecie, NASA wybrała właśnie serce Islandii, które najbardziej przypomina krajobraz Księżyca. Stąpając po tym pustkowiu, czuć jak zapadasz się w podłożu, a spod butów bucha pył, dokładnie tak jak na hollywoodzkich produkcjach o naturalnym satelicie Ziemi. Przypomina to trochę chodzenie po popiele. Astronauci ćwiczyli poruszanie się w skafandrach i pobieranie próbek skał. Zwolennicy teorii spiskowych uważają, że to w interiorze wbito amerykańską flagę i sfingowano słynne zdjęcie z Księżyca.
Ruszamy w dalszą drogę. O ile tutaj już zapuszcza się niewielu, ze szlaku zjechać mogą jedynie bardzo mocne i dobrze przygotowane auta terenowe. Na tym odcinku stwierdzam, że ten teren to prawdziwy „car killer”. Dziury, kurz, woda, kamienie, ostre skały. Za każdym razem, gdy przyspieszysz dostajesz nauczkę w postaci jakiejś dziur, która bierze się niewiadomo skąd i zapewne w swojej głębokości prowadzi na drugą stronę Świata. Po pewnym czasie jedyne co słyszysz to obijające się garnki w bagażniku i swoje dzwoniące zęby.
Kolejne etap. Docieramy do mało odwiedzanego, a niezwykle pięknego wodospadu Goðafoss. Po kolejnych 70 kilometrach lądujemy na Marsie. Czerwona ziemia, stalowe kapsuły, niskie baraki i ogromne kominy, z których wydobywa się biała para. To kompleks Krafla Power Plant, którego nazwa wzięła się od wulkanu Krafla znajdującego się nieopodal. Elektrownia geotermalna robi duże wrażenie. Sceneria wygląda niczym żywo wyciągnięta z filmu o pierwszych kolonizatorach Czerwonej Planety. Ale nie sama elektrownia była naszym celem. Za tym ogromnym ośrodkiem znajduje się wulkaniczne jezioro w kraterze, które uwodzi swoim lazurowym kolorem i wprost odbiera mowę. To nie jest bardzo oblegane miejsce przez turystów, z uwagi na odległość od głównej trasy, ale naprawdę zapada w pamięć. Do tego cała okolica to nic innego jak pole lawowe. Nad brzegiem wspomnianego jeziora spoglądam na tę ogromną wyrwę w ziemi i wyobrażam sobie, jak potężna siła musiała wysadzić całą tę przestrzeń w powietrze i rozrzucić po okolicy. Jesteśmy w rejonie Mývatn, to w tym miejscu jeden ze swoich obozów rozbili studencie z Imperial Collage.
Podejmujemy decyzję, że chcemy zobaczyć (najpotężniejszy w Europie) wodospad Dettifoss. Niewielu się tam zapuszcza, a my już niedługo przekonamy dlaczego. Dettifoss od drogi nr 1 dzielą 23 kilometry, co według GPS ma nam zając 2,5h, oczywiście uznajemy to za żart. Po pierwszych pięciu kilometrach przestaje nas to bawić, droga jest gorsza niż te w interiorze. Niekończące się pole dziur i „tarek”, które doprowadzają do szału. Po kolejnych dziesięciu kilometrach zaczynamy szukać alternatywnej drogi poboczem. Jest to pewne rozwiązanie, bo unikacie tarki i dziur od których zaciśnięte na kierownicy ręce zaczynają aż boleć w łokciach. Jedzie się tam nieco lepiej i szybciej, ale nie wjeżdżajcie na nie bez napędu 4×4, bo piach bywa tam miękki i bardzo uważajcie na kępy łubinu, które przykrywają duże kamienie – łatwo stracić koło. Czas przejazdu niecałych 50 kilometrów w dwie strony to w sumie 4,5 godziny, ale czeka na was nagroda – Dettifoss, który zawładnie waszym umysłem. Nazwaliśmy go „Skurwafoss” z uwagi na to, że większość oryginalnych nazw takich przybytków na Islandii jest tak skomplikowana, że ich powtarzanie znajomym przy piwie w pubie jest niemożliwa. Skurwafossowi nie zależy, żebyście tutaj przyjechali. On żuje tytoń i spluwa na ziemię, rozmawiając z Wami. Podchodząc do jego krawędzi, które nie są zabezpieczone żadnymi sznureczkami, łańcuchami i tabliczkami, czujecie jak drży ziemia pod stopami. Woda, którą z siebie wyrzuca jest szara. Brudna. Mściwa. To nie jest Skógafoss, który jest przyjemną oazą ze śnieżnie białą wodą, opadającą z gracją na kamyczki u podnóża. Skurwafoss pokazuje, że z nim nie ma żartów. Podchodzimy najbliżej, jak się da. Na twarzy czuć chłód, oddech staje się coraz głębszy. Słyszysz przewalającej się hektolitry wody, które opadają z piekielną siłą gdzieś w dół. Zaczynasz żyć rytmem wodospadu, całym sobą przeżywasz go, każdym zmysłem zaczynasz rozumieć te potworną siłę. Niemalże możesz go dotknąć, ale to by była podróż w jedną stronę. Budzi respekt. Fenomenalne przeżycie. Wracamy.
Dzień 7 | 02/07/2019
Jesteśmy na wschodnim krańcu wyspy, czyli najdalej od punktu, z którego jutro wylatujemy do Polski. Jedziemy wzdłuż linii Oceanu. Bardzo silny wiatr, który doskwierał nam ubiegłej nocy nieco zelżał.
Docieramy nad lodowcową lagunę Jökulsárlón. To w tym miejscu James Bond, grany przez Piercea Brosnana w filmie „Śmierć nadejdzie jutro”, uciekając Astonem Martinem DB7 był goniony Jaguarem XKR-em. Filip podsumował to krótko, „do diabła z tym waszym Bondem! Wyobraźcie sobie, że po tej plaży chodziła sama Hally Berry!” Nieczęsto widzi się wielkie zamarznięte bryły rozsiane po jeziorze, które przypomina ogromnego drinka z kostkami lodu unoszącymi się na powierzchni idealnie schłodzonego trunku. Kręci się tu wielu turystów, to może przeszkadzać, dlatego warto udać się kilka kilometrów dalej, aby posiedzieć nad drugą laguną – Fjallsárlón. Dzięki swojej mniejszej popularności nazywana jest również Secret Laguna. Moim zdaniem jest piękniejsza w swojej skromności. Trafiamy na nią w momencie, gdy z lodowca z wielkim hukiem odpada ogromna bryła i wpada do jeziora. Takie rzeczy widziałem kiedyś na Discovery, ale na żywo są niesamowite. W miejscu, skąd odpadł ten wielki kawał, pojawia się ciemno niebieska plama żywego lodu, niczym otwarta rana wojenna. Jesteśmy sami. Czas na kontemplację. To chyba też jedyna okazja, aby sprawdzić teorii Ghana o tym, że tutejszy lód poprawia smak…
Pora obiadu. Dzisiaj wyjątkowy posiłek. Islandczycy kochają amerykańskie produkty, a i tak zdziwiło nas, gdy w Bonusie trafiliśmy na pomidorowy przecier legendarnej Campbell Soup. To symbol USA, zupa która obok szarej taśmy klejącej zbudowała potęgę tego kraju. W ślad za Andym Warholem, zaczęliśmy uprawiać sztukę nowoczesną. Co prawda, on tworzył na płótnie, my w metalowym garnku na turystycznym palniku, ale muszę przyznać, że wyszło nam to bardzo dobrze!
Hafursey – w tych górach kręcono Star Wars. Wjeżdżamy w głąb terenu wyschniętymi korytami rzek, aż dojeżdżamy do malowniczego wąwozu. Ciekawe, jak sprowadzono tutaj całą potężną machinę filmową, bo okolica wcale temu nie sprzyja. Prawdziwe zaskoczenie spotyka nas w drodze powrotnej, na wzniesieniu drogi dojazdowej do gór zastaje nas zachód Słońca, który nadaje otaczającym rzekom żywej ognistej barwy. Niesamowity spektakl, który przygotowała dla nas Matka Natura.
01:30. Spowita w gęstej mgle Reynisfjara. Ta pora dodaje jej mrocznej tajemniczości. Jedna z najniebezpieczniejszych plaż na świecie, a zarazem, jak głosi wiele rankingów turystycznych, również jedna z najpiękniejszych. W oddali widać jedynie światło latarni wzniesionej na klifie i jedno malutkie światełko na wzburzonym Oceanie, które raz się pojawia, później znika i znowu się pojawia. Zawsze w takich momentach wyobrażam sobie jakiegoś strudzonego żeglarza, który zmaga się z siłami natury, aby dotrzeć do upragnionego portu. Jakoś nigdy nie pomyślałem, że to nowoczesna jednostka pływająca, która jest niezatapialna, a marynarze popiją sobie ciepłe kakałko doglądając autopilota. Wizja walczącego żeglarza dużo bardziej mi odpowiada.
Leje. Ostatni poranek na tym wyjeździe. Wstajemy i w strugach deszczu zbieramy obóz rozbity gdzieś niedaleko Reykiaviku. Jedziemy się wykąpać i ugotować śniadanie na najbliższym polu namiotowym. Poznajemy tam Grześka z Żor, chop z tego samego osiedla, z którego pochodzi Fazowski! Jest w samotnej rowerowej podróży od 12 dni. Gadamy, w blaszanej budzie imitującej kuchnię, o Gruzji i tamtejszej gościnności, o podróżach, o polskim piwowarstwie. Jeszcze nigdy chińska zupka z torebki nie była tak smaczna.
Ruszamy do stolicy chłonąć ostatnie chwile na wyspie i przygotować się na powrót. Już wiemy, że nasz lot powrotny będzie opóźniony o cztery godziny. To czas na rzeczy, na które wcześniej go zabrakło. Przed wyjazdem warto odwiedzić Icelandic Street Food, żeby spróbować tradycyjnej islandzkiej kuchni. Menu jest skromne, do wyboru zupa krewetkową, zupa z owcy oraz tzw. przysmak rybaka. Przy zamawianiu panuje ciekawa zasada, o której zostaniecie dokładnie poinformowani przy barze – wybierając którekolwiek z dań, możecie dobrać tyle dokładek, ile chcecie, a w niektórych konfiguracjach będzie Wam dane spróbować każdej potrawy. Najbardziej zależało mi na zupy z owcy, która obok pylsura jest jednym z najpopularniejszych dań na wyspie. Sama zupa przypomina tradycyjny polski rosół, jest bardzo tłusta, ale pyszna i rozgrzewająca. Zupa krewetkowa to również uczta dla zmysłów. Najmniej zrozumiałą koncepcją jest dla mnie „przysmak rybaka”. Danie jest żółtą breją, która składa się z mieszaniny zmiksowanych ziemniaków i ryby, co w swojej konsystencji przypomina purée i nawet tak smakuje, gdyby nie rybny posmak. Całość jest serwowana z kawałkiem ciemnego wilgotnego pieczywa. Niestety, mimo kilku podejść, stwierdzam, że ten zestaw do mnie nie przemawia. Restauracja sama w sobie ma przyjemny klimat, wykończona drewnem i starymi fotografiami na ścianach. Siedząc tam i patrząc na ogromne okna wyobrażałem sobie jak cudownie musi być wewnątrz, gdy za oknem sypie śnieg, a ciepła zupa rozgrzewa zmarzniętych wędrowców. Z pewnością jest to miejsce warte odwiedzenia i kulinarnie nie będziecie zawiedzeni.
Wiadomo, po dobrym jedzeniu warto spróbować jakiegoś lokalnego trunku. W sąsiedztwie Icelandic Street Food znajdziecie Viking Bistro, a tam całą gamę kraftowych piw. Czas wylosować kierowcę, który odwiezie nas na lotnisko.
Tutaj można poruszyć temat cen i samego alkoholu. Na Islandii wszystko co ma powyżej 2,5% alk. jest bardzo drogie i niedostępne. Sam alkohol możecie kupić tylko w jednej sieci sklepów, bo w sklepach typu Bonus czy Crona (ogólnospożywczych marketach, typu nasza Biedronka) dostępne są wyłącznie piwa niskoprocentowe, które są względnie tanie około 3-4 złotych za puszkę. Uwaga!, smakują jak rozwodnione radlery. Piwo w lokalach kosztuje około 40-60 złotych, ale wystarczy wpaść do pubu w czasie happy hours (które są bardzo popularne i na każdej witrynie znajdziecie informacje o nich) i możecie kupić ten sam kufel złocistej substancji o połowę taniej. Tak się złożyło, że my do Vikinga weszliśmy o idealnej porze, więc mieliśmy okazję spróbować kilku lokalnych stylów. Naprawdę świetne piwa, które wieńczą naszą przygodę. Filip, wybacz przyjacielu!
Wyprawę napędzał: IceCar
Zdjęcia: Filip Załóg