#3 Porannik Szymona: Lekcja Pokory 2.0
Zapewne wielu z Was pamięta, gdyż niejednokrotnie o tym wspomniałem, na swojej motoryzacyjnej ścieżce rozwoju bardzo szybko przeskakiwałem szczebelki związane z coraz to mocniejszymi i szybszymi autami. Niestety, przez bardzo długi okres moje umiejętności nie były nawet w kilkunastu procentach tak dobre, jak maszyny którymi dysponowałem. Pierwsze twarde zderzenie z rzeczywistością nastąpiło podczas wyjazdów w 2014 roku na tor Bilster Berg, gdzie mogłem zasiąść za kierownicą Audi R8 pierwszej generacji. Miałem wtedy jeszcze Audi S6 zmodyfikowane na 718KM, a jedną nogą siedziałem już w nowiutkim poliftowym Nissanie GTR.
Podczas owych jazd zobaczyłem, że tak naprawdę niewiele potrafię, mimo że auta te prowadziły się jak po szynach i miało się wrażenie, że cały czas panujesz nad sytuacją. Prawda była zgoła inna, a systemy pracowały w pocie czoła, żeby niwelować błędy i dawać złudne wrażenie bycia sprawnym kierowcą. Dopiero techniczne próby sprawnościowe ukazywały realny poziom umiejętności, który był, powiedzmy, dostateczny. Do zabawy wystarczało, ale gdy sytuacja robiła się naprawdę krytyczna, to następowała klasyczna panika.
Oczywiście pojeździłem, sprawdziłem jak prowadzą się lżejsze i bardziej zwinne auta, a następnie wróciłem do swojej rzeczywistości bogatszy o nowe doświadczenia. Z tym że teraz z perspektywy czasu mogę śmiało napisać, iż moja interpretacja wszystkich tych zdarzeń wtedy była zupełnie odwrotna. Wróciłem, myśląc, że przecież umiem jeździć, bo potrafiłem “zapanować” nad R8 i całkiem dobrze mi szło. Cóż większego bullshitu nie mogłem chyba sobie wtedy nakłaść do głowy.
Pokłosiem tego była jazda GTRem i później R8 na poziomie, który powinien przynajmniej zakończyć się dla mnie utratą prawa jazdy. Może przynajmniej w jakimś stopniu by mnie to otrzeźwiło, a tak gnałem przed siebie, niczym jeździec bez głowy. W jakimś stopniu podnosiłem cały czas swój poziom sprawności za kierownicą, ale nadal nie przystawał on do kalibru aut, jakimi się poruszałem. Głowa na pewno nie nadążała.
Żyłem nadal w przekonaniu o tym, że uratują mnie systemy, że przecież mam świetne opony, że wreszcie już co nieco potrafię (tiaaaa jasne), toteż nic złego mi się nie może przytrafić. I tak też faktycznie było! Gdy w trakcie deszczu złapał mnie aquaplaning, na semi-slicku, w trakcie jazdy GTRem, zdołałem się wyratować. Z jednej strony fotel miałem do prania, ale z drugiej strony byłem z siebie dumny jak paw. Niemniej, ja tylko w czas założyłem kontrę, resztę zrobiły systemy, ale gdybym choć dotknął hamulca, to koniec! Przygoda ta raz jeszcze przypomniała mi, że nadal długa droga przede mną, ale jednocześnie uświadomiła mi, jak wiele dla wykształcenia prawidłowych nawyków zrobiły podstawowe szkolenia z techniki jazdy.
Minęły lata, zdobyłem jeszcze więcej doświadczeń, głowa zdecydowanie ostygła, a ja stałem się innym kierowcą. Pojeździłem znacznie, znacznie więcej z instruktorami, na różnych torach, w różnych warunkach, w tym na lodzie i kiedy wydawało mi się, że jestem całkiem niezły, jeb … druga lekcja pokory.
Tym samym przechodzimy do sedna, czyli właściwej części tegoż artykułu. Wiele lat słuchałem uwag pod swoim adresem, że niby taki driver, a torowo się nie ściga. Nigdy mi to do niczego potrzebne nie było ani nie musiałem nic nikomu udowadniać. Natomiast, po prostu, w tym roku doszedłem do wniosku, że młodszy już nie będę i to chyba ostatni dzwonek, żeby skorzystać z różnych zaproszeń i możliwości.
Jak widać, ze skrajności w skrajność. Przez lata nie jeździłem nic, tylko po to, żeby nagle w jednym sezonie zacząć przygodę z przygotowaniami do WSMP i startem w Driftingowych Mistrzostwach Polski w formule Speed Games. O ile jeszcze w jeździe torowej coś tam ogarniam, o tyle jazda bokiem to dla mnie czarna magia. Nigdy tego nie robiłem, nie mówię tu o powerslide’ach czy rondzie bokiem, bo to nie to samo, uwierzcie mi!
W dużym skrócie, żebyście dobrze zrozumieli, co chcę Wam przekazać. Napiszę tylko tyle, że na drugim treningu na torze Poznań zaliczyłem dachowanie, a w drifcie nie załapałem się nawet do pierwszej czwórki.
Jazda drogowa, jak szybka by nie była, to zupełnie co innego niż walka na torze, niezależnie w jakiej formule. Owszem w time attack idzie mi bardzo dobrze i fakt, że mnie odkleiło, był spowodowany tym, że szedłem już na limicie opon, auta, a przede wszystkim swoim. Doświadczenie zdobyte w ten sposób uczy pokory jak cholera, bo swoją przygodę zacząłem od … Mini Coopera z silnikiem wolnossącym o mocy około 120KM w klasie RN2. Nie sądziłem, że jazda takim “potworem” może dawać tyle frajdy, a jednocześnie być tak angażująca. Jadąc w manualu, bez ABS-u i systemów, nagle, wszystko się zmienia i najmniejsze detale zaczynają mieć znaczenie. O szczegółach opowiem Wam w następnych artykułach i opiszę taki dzień treningowy z detalami.
Jeśli zaś chodzi o drift, to łociepanie. Nie ogarniam tego, przede wszystkim z powodu moich nawyków. Na przykład, w wielu momentach jadąc autem specjalnie przygotowanym do takiej jazdy, żeby się przełożyć, trzeba wypuścić kierownicę z rąk, a ja kompletnie nie potrafię tego zrobić. Mój mózg ma zakodowane, że ja chcę kontrolować auto i muszę tę kierę trzymać. Takich niuansów jest dużo więcej, jak choćby hamowanie lewą nogą, które w drifcie służy kompletnie do czegoś innego niż w jeździe na torze. Hydrołapy też nie umiem używać, bo już od dawna nie mam styczności z klasycznym hamulcem ręcznym, a co dopiero z takim sprzętem.
Po co Wam to wszystko opisuję pobieżnie? Ano po to, żeby Wam pokazać, że mimo sporej ewolucji jako kierowca, przejście z totalnego amatora, nawet na poziom nazwijmy to semi-pro, bywa bardzo bolesne.
Patrząc wstecz na swoje umiejętności, kontra to, co jest teraz, dzielą mnie lata świetlne. Z kolei, gdyby ktoś teraz zobaczył mnie na drodze, to pewnie by się zaśmiał, że takie auto, a jeździ jak pizda. Owszem nabrałem bardzo dużo szacunku do praw fizyki, bo są one nieubłagane.
Czy zdarza mi się ostro przegiąć? Oczywiście, że tak! Czasem jak polecę, to potem sam się karcę w głowie, że to było bezmyślne. Niemniej teraz jadę tak 1 raz na 100, a kiedyś 99.
Polecam każdemu, w ramach swoich możliwości, spróbować czegoś takiego, żeby skonfrontować wyobrażenie o swoich skillach ze stanem rzeczywistym. Sam zaliczyłem swojego “dacha” w kontrolowanych warunkach, w hansie, autem z klatką i sam z niego wysiadłem. Swoją drogą, osobliwe uczucie wisieć do góry nogami i próbować się wydostać z auta leżącego na dachu. Natomiast moment samego wypadku pamiętam doskonale i to jak wyglądało to od środka. Gdybym wypadł tak na zwykłej drodze, normalnym autem przy 130km/h, pewnie dzisiaj bym tego nie pisał. To daje bardzo mocno do myślenia, gdy już się wysiądzie, bo od środka wygląda to deczko przerażająco.
Nie zamierzam jednak się poddawać, a wręcz przeciwnie! Jeśli chodzi o WSMP, chciałbym wystartować w tym roku może w jednej rundzie, tak aby powalczyć koło w koło, a za rok, jeśli wszystko się zepnie pojechać pełen cykl.
Zobaczymy, co nowego przyniosą treningi, ale z pewnością się tym z Wami podzielę. Nie mam problemu z tym, żeby poopowiadać Wam jakie porażki ponoszę, jeśli może to Was skłonić do refleksji i zachęcić do doskonalenia własnych umiejętności.
Pozdrowienia dla Was!